PRZED WYJAZDEM: to mój pierwszy (głębszy) kontakt ze wschodnim sąsiedztwem Polski, więc nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Konieczne dla mnie było: stanąć pod ścianą twierdzy w Chocimiu, pomachać duchowi Pana Wołodyjowskiego w Kamieńcu Podolskim i zrobić zdjęcie z Lusią Zarembianką (opiszę w części ‘lwowskiej’). A co się jeszcze przytrafi – to wartość dodana.
PO POWROCIE: Ukraina okazała się ekstremalnym przeżyciem w ponad trzydziestostopniowym upale. Zatrzymane w latach 50tych ubiegłego wieku Podole i piękny, ale niszczejący Lwów. Zresztą sam Lwów – z jednej strony mnie zachwycił, z drugiej strony podrażnił, jak mało co jest mnie w stanie podrażnić. Dlaczego? Czytajcie dalej.
Waluta: hrywna ukraińska (UAH), 100(UAH) = 14,4zł (czerwiec 2019). Trochę lepszy kurs przy wymianie w ukraińskich kantorach, ale warto mieć z tysiąc hrywien już na wjeździe do kraju, tak na wszelki wypadek. PASZPORT jest obowiązkowy.
PIĘĆ PRZYKAZAŃ DROGOWYCH:
- Po pierwsze: nie będziesz się wybierał na Ukrainę samochodem o niskim zawieszeniu. Jeżeli lubisz swoje auto – oszczędzisz mu urwanego koła, półosi i innych elementów. Wszystko, co jest przykręcone, zostanie samoistnie odkręcone. Wszystko, co powinno być przymocowane na stałe – zostanie poluzowane. Ukraińskie drogi to głębokie dziury polepione zeschniętą gliną z kamieniami. Owszem, zdarza się asfalt. Ale stan asfaltu po przejechaniu kilometra powoduje, że w samochodzie będziecie modlić się o drogę szutrową, ale równą. Jedyny przyzwoity kawałek drogi asfaltowej po jakim jechaliśmy, to odcinek Tarnopol – Lwów – Korczowa. Ale….
- Po drugie: nie będziesz się rozpędzał powyżej 90km/h. Nawet jeżeli wydaje się, że suniesz po dobrej drodze – asfalt może się NAGLE skończyć/zniknąć. I wtedy na odcinku 50m pojawiają się dziury. Dziury na połowę koła. Rozwiązanie? Obserwujcie ukraińskie osobówki: jeżeli nagle, na prostej drodze zaczynają hamować – zwolnijcie i Wy. Tymi samymi drogami tranzytowymi, które zapewne wybierzecie (patrz punkt następny) będą jechać również wielotonowe ciężarówki i wywrotki. W upale zwijają asfalt we wzburzone morze czarnych fal. Fale, jak to fale – kierują się ku brzegowi. W związku z tym, po obu stronach jezdni powstaje wysoki garb zastygłej lawy. Uwierzcie mi: nie chcecie na niego wjechać.
- Po trzecie: nie będziesz ufał nawigacji. Nie i już. Niech mapsy i navi służą jako sugestia kierunku, a nie jako wyznacznik drogi. I zawsze przy wyznaczaniu trasy wybierajcie ‘najszybszą’ a nie ‘najkrótszą’. Wybierajcie trasy o najwyższej klasie dróg. Nie znaczy to, że pojedziecie równą i wygodną ulicą. Znaczy to tylko, że nie będziecie się przedzierać klepiskiem przez las. Niezależnie od drogi – jeżeli widzicie zbliżającą się z przodu/z tyłu, wzbijającą tuman kurzu wywrotkę – zwolnijcie i zróbcie jej miejsce. Ona nie ustąpi, bez względu na przepisy ruchu drogowego, zdrowy rozsądek czy zasady uprzejmości.
- Po czwarte: poznasz cyrylicę. Poznasz bukwy i będziesz potrafił je złożyć w wyraz. Wszystkie drogowskazy, tablice informacyjne, napisy i szyldy napisane są cyrylicą. Wyrazy z nich złożone brzmią dla Polaka znajomo i ich znaczenia można się domyślić. Ale dopiero po ich odszyfrowaniu. To dotyczy również sklepów, barów, knajpek, autobusów, kas biletowych. W dużych miastach turystycznych (Lwów) możecie trafić na opisy ‘naszym’ alfabetem. Ale nie wszędzie i niekoniecznie. Język angielski i język niemiecki to języki obce i niezrozumiałe, język rosyjski wzbudza w tym rejonie głęboką niechęć. Polski zrozumie prawie każdy.
- Po piąte: nie będziesz tankował byle gdzie. Nie będziesz tankował najtaniej w okolicy. Chyba, że prowadzisz Kamaza, Ziła albo traktor. Jest duże prawdopodobieństwo, że Wasz Japończyk lub Francuz nie zniesie zatankowania wynalazkiem z przydrożnej stacji ‘no name’. Paliwo jest tańsze niż w Polsce, stąd niech Was nie zdziwi widok przemyślnego urządzenia analogowego, służącego do przechylania samochodu, żeby paliwa do baku zmieściło się więcej. Tankujcie na dużych, sieciowych stacjach.
Podstawy wyłożone – zaczynamy podróż.
———————————————————————————–
Granicę Polska – Ukraina przekraczaliśmy w Krościenku. Poszło nadspodziewanie szybko i sprawnie. Dla osobówek wyznaczony jest oddzielny pas, więc jeżeli nie wieziecie nic do oclenia, odprawa zajmie kwadrans. Pamiętajcie: PASZPORT JEST OBOWIĄZKOWY. Żeby usprawnić wyjazd z Unii Europejskiej, zawczasu przygotujcie komplet dokumentów: paszporty, ubezpieczenie, dowód rejestracyjny i zieloną kartę. Ani jedni, ani drudzy celnicy nie robili nam problemów, wystarczył im rzut oka do bagażnika.
Ale już na granicy zaczyna się inny świat. Jeżeli jedziecie z dziećmi lub sami macie duszę romantyka, kiedy przyroda natchnie Was na zrywanie polnych kwiatów – uważajcie! Barszcz Sosnowskiego rośnie wszędzie! To silnie parząca roślina, kontakt z nią powoduje bolesne i trudno gojące się rany. Unikajcie jak ognia. No dobra, z romantyczną duszą żartowałem, ale jeśli w drodze musicie wyskoczyć w krzaki za potrzebą – bardzo uważajcie.
Pierwsze co rzuca się w oczy na Ukrainie, to ZIELONOŚĆ. Wszędobylska zieloność. Pagórki, pola, lasy. I co chwilę złoty błysk cerkiewnej kopuły. Każda wieś ma swoją cerkiew, każda cerkiew świeci w słońcu złotym wykończeniem. Gdyby nie to, że zaraz za granicą skończył się asfalt i przeszedł w szutrowe klepisko, można by się rozmarzyć myślami o ‘wsi spokojnej, wsi wesołej’. Ale się nie da. Trzeba pilnować zębów przed wypadnięciem plomb i łapać podskakujący po całym samochodzie ekwipunek.
Drugie spotkanie z ukraińską wolną amerykanką jest w pierwszej, większej miejscowości. Tuż przed miastem Sambor, na kilka kilometrów pojawia się asfalt. Pojawia się tylko po to, żeby w samym mieście zmienić się w mieszankę dziur wymuszających jazdę slalomem. Przy czym zawijasami z lewej na prawą i odwrotnie jeżdżą wszyscy, we wszystkich kierunkach równocześnie. Pamiętajcie: czym większy pojazd, tym wyższe ma pierwszeństwo. Nie dajcie się ponieść znakom drogowym, nie dajcie się zmylić światłom. Jeżeli nie chcecie usłyszeć ukraińskich przekleństw wspomaganych klaksonami – nie zatrzymujcie się uprzejmie przed przejściami dla pieszych. Na Ukrainie – pieszy Twój wróg. I pamiętajcie o tym podczas wędrówek – pasy zebry to tylko pobrudzona farbą ulica, nikt nie przywiązuje do tego zbyt wielkiej wagi.
I tak przez całą drogę: zielono, dziurawo, w chmurach pyłu i kurzu. Raz z prawej, raz z lewej wyłania się jakiś podniszczony i opuszczony pałac, dworek, zrujnowana fabryka, wszędobylskie cerkwie błyszczą złotymi dachami.
Problem ze zwiedzaniem w trasie jest taki, że chcąc zobaczyć z bliska wszystko, co ciekawego miga za oknem, trzeba by się zatrzymywać co parę kilometrów. A naszym pierwszym celem jest Chocim.
CHOCIM: miasto o populacji około 11tyś ludzi i …. nic ciekawego. W miasteczku trzeba kierować się na drogowskazy z napisem XOTNH. Wąskimi uliczkami dojeżdżamy do szlabanu przed dużym placem. Kasa biletowa już zamknięta, ostatnia babinka handlująca ‘bógwieczym’ już zbiera swój dobytek. Z prawej nadciąga czarna, burzowa chmura. W oddali pierwsze błyskawice. Lekka mżawka. Zamku ani śladu. Nie ma zamku. Czyżby zwinął się razem z handlarzami?
Z placu kierujemy się w lewo, na dużą bramę w resztkach murów obronnych. Przed bramą wielki (i oczywiście złoty) pomnik hetmana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego. Moja pierwsza myśl: jeżeli tyle zostało z twierdzy, no to naprawdę super było się tłuc tyle kilometrów po bezdrożach.
I przy okazji: w tym miejscu zaczyna się polsko-ukraińska (a właściwie ukraińsko-polska) historyczna jazda bez trzymanki. Czyli przywłaszczanie sobie przez Ukraińców polskiej historii. Spotkamy się z tym jeszcze nie raz.
Wracamy do zwiedzania. Mijamy pomnik, przechodzimy przez bramę.
PIERWSZY CHOCIMSKI OPAD SZCZĘKI: za bramą pojawia się najpierw wybudowana w 1835r cerkiew, obok niej resztki trochę starszego meczetu Aja Sofia. Zza nich wyłania się chocimska twierdza. Już z daleka robi wrażenie, choć widać na razie tylko jej górną część. Z lewej strony wysoki, pionowy mur, z prawej rozlewiska Dniestru. Jeszcze nie jesteśmy pod zamkiem, a już wydaje się duży. Pomarańczowe promienie wieczornego słońca przebijające się przez chmury dodają panoramie uroku, oświetlając okolicę ciepłym, miękkim światłem. Do wyboru dwie ścieżki: jedna na most podzamcza, druga na most prowadzący do zamku.
DRUGI CHOCIMSKI OPAD SZCZĘKI: wybierzcie drogę w lewo. Kiedy staniecie pod czterdziestometrowej wysokości ścianą, ścianą z kamienia i cegły… ścianą, na której zachowały się jeszcze ozdobne wzory… pomyślcie co w roku 1621 musieli poczuć żołnierze tureckiej armii sułtana Osmana II, kiedy zobaczyli, co stanęło im na drodze.
Jeżeli macie braki w historii – około 50tysięcy obrońców Chocimia powstrzymało blisko 150tysięcy wojsk tureckich. To w tej bitwie zginął dowodzący obroną hetman Jan Karol Chodkiewicz. To w tej bitwie pierwsze kroki na polu walki stawiał późniejszy hetman koronny Stefan Czarnecki.
Jeszcze lepiej, a już na pewno bardziej malowniczo twierdza wygląda od strony wody. Potęga.
A propos wycieczek historycznych, według ukraińskich braci było zupełnie inaczej: Chocim obronili Kozacy Piotra Sahajdacznego z niewielką pomocą sojuszników, wśród których Polaków się w ogóle nie wymienia. A poza tym jest to zamek Ukraiński od początku do końca. I basta.
KAMIENIEC PODOLSKI
Duże miasto, około 100tyś mieszkańców, rozciągnięte na Stare Miasto, Nowe Miasto i Twierdzę Kamieniec. W latach 1917-1921 było nawet stolicą Ukraińskiej Republiki Ludowej.
Nowe Miasto to blokowiska i zakłady przemysłowe. Nowe bloki obok komunistycznych osiedli. Nic, na co warto zwrócić uwagę. Ale warto właśnie w tej części szukać noclegu. Nas pokój na jedną noc kosztował 490(UAH) + jakiś tam podatek miejski, w sumie 550(UAH). I czym bliżej starówki, tym drożej. Jest jednak światełko w tunelu: otóż taksówka wioząca nas z jednego końca miasta na drugi kosztowała 41(UAH). Daliśmy z napiwkiem 50(UAH) i kierowca był przeszczęśliwy. Czyli 7zł. W nocy, z przystankiem pod sklepem całodobowym koszt wzrósł do 8zł.
Wieczór na starówce w Kamieńcu Podolskim powinien być obowiązkowym punktem każdej wycieczki. Po pierwsze – z powodu iluminacji zamku, po drugie – z powodu świetnych knajpek i dobrego piwa. Dobre piwo w lokalu na staromiejskim rynku to koszt 25-30(UAH).
Po wieczorze spędzonym na degustacji piw zbawienna dla duszy będzie poranna solianka. Jest to zawiesista zupa mięsna z kawałkami kiełbas, słonymi oliwkami, cytryną, gęstą śmietaną, kiszonymi ogórkami i innymi kojącymi nerwy składnikami. Bardzo sycąca za 80(UAH). My próbowaliśmy jeszcze cielęcych ozorków w sosie śmietanowo-grzybowym i pieczeni podawanej w kamionkowym dzbanku. I wszystko było po prostu pyszne. Nie trafiliśmy na złą potrawę. I tu odpowiedź na pytanie, czy Ukraina jest droga: dobry obiad za 150(UAH) czyli 22zł.
Teoretycznie knajpki w Kamieńcu czynne są do pierwszej w nocy. Ale o północy wszystkie już się zamknęły. Bo tak. Bo obsłudze nie chce się siedzieć, a turystów nie ma wielu.
I teraz gwóźdź wieczornego programu: oświetlona twierdza. Ze starego miasta prowadzi na nią długi, wiszący wysoko i wsparty na skałach most. Sam zamek w nocy robi piorunujące wrażenie. Można siedzieć na punkcie widokowym i się gapić bez końca. Do tego niewiarygodnie głośny rechot żab w dole. Siedzimy na kamieniach: przed nami podświetlone purpurowo dachy zamku, za nami oświetlona starówka miasta, w głowie piwo, w brzuchu solianka. Jest dobrze.
Jeszcze nie przypuszczałem, że tego co zobaczę jutro, już nigdy nie odzobaczę.
Zalana czerwcowym słońcem Twierdza Kamieniec Podolski mentalnie wyrywa z butów. Nawet z ciasno zawiązanych, wysokich glanów.
Okrążona przez rzekę Smotrycz, postawiona na wyspie, na cokole z wysokich, białych skał, w pełni uświadamia prawdę o swoim przydomku ‘Miasto Niezwyciężone’. Teraz dopiero widać cały czterdziestometrowy most i potęgę warowni, do której prowadzi. Warowni, która przez trzy wieki była ostatnim szańcem chrześcijańskiego świata i bramą do Królestwa Polski.
Przechodzimy kamiennym Mostem Tureckim (1494r) wprost pod mury. Po lewej kasa, bilet 60(UAH) i bramą wstępujemy na dziedziniec. Zaraz za wejściem po prawej swój brak obecności zaznacza Czarna Baszta. To właśnie w tej wieży wysadził się w powietrze Pan Wołodyjowski. Tak, ten z sienkiewiczowskiej lektury. Myśleliście, że to fikcyjna postać literacka?
Otóż Sienkiewicz wzorował swojego Pana Michała na postaci Jerzego Wołodyjowskiego herbu Korczak, żołnierza i jednego z obrońców Twierdzy Kamieniec, rzeczywiście poległego podczas oblężenia warowni przez Turków i rzeczywiście wskutek wysadzenia beczek z prochem tuż po poddaniu zamku. Ukraińcy twierdzą, że wybuch był przypadkowy, ale kto by tam im uwierzył…
Na dziedzińcu pokazy wypiekania chleba i pokazy kowalstwa. Warto wspiąć się na basztę, by z góry zobaczyć panoramę starego miasta. Miasta, w którym zgodnie żyli obok siebie Polacy, Rusini i Ormianie. I po każdej z tych kultur są bogate ślady, każda z nich miała swój rynek i swoje świątynie.
Warto wejść na mury obronne. Dopiero z zabudowanych stanowisk obrony zobaczycie, z czym musieli mierzyć się najeźdźcy, kiedy stali na szerokim, płaskim polu. Narażeni na ostrzał, mając pod stopami strome urwisko jednego brzegu głębokiej fosy i wznoszący się na pionowej skale zamek na drugim jej brzegu.
Sułtan Osman II na widok Kamieńca zapytał: “Kto zbudował ten zamek?” Usłyszał: ”Polacy, ale twierdzą, że sam Bóg im pomagał”. “Jeżeli Bóg pomagał ten zamek zbudować, to niechże ten Bóg go teraz zdobywa”.
Twierdza Kamieniec Podolski naprawdę robi wrażenie. A jest jeszcze oddzielona od zamku głównego Brama Lacka z pięcioma basztami obronnymi i Brama Ruska z czterema basztami obronnymi. “Miasto Niezwyciężone” po prostu. Na dobre i ostatecznie utracone przez Polskę dopiero w roku 1920.
———————————————————————————–
Ruszamy na Lwów. Po drodze znowu powtórka z trasy granica – Chocim. Co kilka kilometrów widzimy coś wartego postoju.
Czasem jest to kolejny pomnik ku chwale Armii Radzieckiej, na przykład postawny monument czczący marszałka Koniewa w jego drodze do Krakowa. Tablica głosi: w tym miejscu bohaterska Armia Czerwona pokonała opór przeważających sił nazistowskiego najeźdźcy i przełamała linie frontu wschodniego.
Trasa prowadzi jeszcze przez Podhorce: niszczejącą i częściowo zrujnowaną posiadłość Koniecpolskich. Pod ich rodową kaplicą, czyli całkiem niemałym Kościołem Św. Józefa, akurat fotografuje się ślubna para. Pod zamek się nie dostaniemy, pordzewiała brama zamknięta na pordzewiałą kłódkę. Ale trochę niżej, z drogi możemy ocenić, jaki mieli widok z tarasów: bezkresne, równe, zielone stepy.
W okolicach Oleska odbijamy jeszcze z głównej drogi, by zobaczyć gigantyczny Pomnik Kawalerii Budionnego. Chwilę krążymy po okolicy, wreszcie zasięgamy języka u pani wracającej z zakupami. Pomnika już nie ma. Rozebrany. Szkoda.
LWÓW
Prawie tysiącletnie miasto o populacji około 800tyś mieszkańców. Wciąż się rozrasta, a ceny mieszkań są chore, nawet na europejskie standardy. I jeżeli przyzwyczaicie się do cen w innych częściach Ukrainy – Lwów jest dużo droższy. Ale dla Polaków wciąż cenowo przystępny.
Na początek: jazda po Lwowie samochodem przypomina poruszanie się po bagnach Białowieży wśród atakujących ze wszystkich stron agresywnych żubrów. Jeden wielki korek jadący równocześnie we wszystkie strony ruchem rozlewającej się ameby. Jeżeli możecie – zostawcie samochód gdzieś na płatnym (i STRZEŻONYM!) parkingu (70(UAH) za dobę) i przesiądźcie się w komunikację miejską. Bilet tramwajowy kosztuje całe 5(UAH), czyli 70groszy.
Jeżeli chcecie zwiedzić tylko Lwów: samolot z Krakowa kosztuje w wakacje 58zł + 123zł. Oczywiście można upolować znacznie taniej, cenę podaję jako orientacyjną przy planowaniu wycieczki. Lotnisko jest w samym mieście, taryfą dojedziecie do centrum za 100(UAH) czyli 14zł.
Zdecydowanie odradzam pchanie się samochodem do starego centrum.
Jaki jest Lwów?
Mnie najbardziej skojarzył się z Pragą. Czeską Pragą, tylko niszczejącą i zaniedbaną. Pragą bez morza Anglików, Niemców, Francuzów i Japończyków. We Lwowie są tylko Ukraińcy i Polacy. Jeżeli usłyszycie język rosyjski, to prawdopodobnie mówi nim albo Polak (niemile widziane), albo Ukrainiec z innej części Ukrainy.
Lwów przypomina głęboką ranę, z której Ukraińcy chcą wydrapać wszelkie ślady polskiej zarazy i zakleić plastrem z napisem MADE IN UKRAINA. Za to Polacy w tę ranę sypią garściami narodową sól przywiezioną z Wieliczki, głośno krzycząc “TO NASZE MIASTO!”.
Jesteśmy za granicą Polski. Poza granicami Unii Europejskiej. Mieszkamy na ulicy Kościuszki, parkujemy na ulicy Krakowskiej, kolację jemy w pubie Bigos. Przechodzimy koło pomnika znanego ukraińskiego poety Mickiewicza, mijamy plac z brązową postacią znanego ukraińskiego artysty Nikifora Krynickiego. Żeby nie było wątpliwości, czyje to miasto – blask Mickiewicza przesłania większy, bardziej monumentalny i mocniej zwracający uwagę pomnik Tarasa Szewczenki, największego ukraińskiego wieszcza. Byle zasłonić i przyćmić to, co może wydawać się polskie. Na Cmentarzu Łyczakowskim, tuż obok Orląt Lwowskich, Ukraińcy zamontowali walący po oczach marmurem, złoceniami i strzelającą w niebo kolumną cmentarz Bohaterów Ukrainy. Żeby było BARDZIEJ, żeby było MOCNIEJ. I tak ze wszystkim. Ale na Łyczaków jeszcze wrócimy.
Co zobaczyć?
Nie da się podać marszruty zwiedzania Lwowa. Na niewielkiej przestrzeni starówki jest takie bogactwo zabytków, takie nagromadzenie skarbów i historycznych kamienic, że można kręcić się w kółko godzinami i wciąż odkrywać coś nowego. Do tego dziesiątki zaułków, tajemniczych pasaży, piwnic i placów. Bazyliki, katedry, kościoły i cerkwie. Rynki wystawione na słońce i zacienione place. Wymienię tutaj kilka rzeczy, które zrobiły na mnie wrażenie. Ale Lwów to miasto do samodzielnego odkrywania. Do wielogodzinnych, ciekawskich spacerów.
Pomnik Tarasa Szewczenki: pierwsza imponująca wizytówka miasta. Co w niej interesującego? Stojąc przed skwerem z pomnikiem, podnieście wzrok i popatrzcie przez ulicę na zieloną kopułę Galicyjskiej Kasy Oszczędności. Z siedzącą tam Statuą Wolności. Taki kit dla turystów, chociaż rzeczywiście centralna postać rzeźby o nazwie “Oszczędność” Statuę Wolności zdecydowanie przypomina. Za to prawdą jest to, że niszczejącej rzeźbie w latach 80tych ubiegłego wieku odpadła ręka i zabiła przechodnia.
Opera Lwowska: stojąc twarzą do Szewczenki, po lewej widzicie gmach opery. Zacieniony plac między nimi to miejsce łowów na drobne od turystów, enklawa naciągaczy i handlarzy świętymi obrazkami. Ale sama opera robi wrażenie. Zwłaszcza przez fontannę – jedno z ulubionych miejsc robienia selfie. Budynek jest piękną mieszaniną renesansu i baroku. I jest duży. Pojemny na 1200 widzów.
Teatr Dramatyczny: jeżeli wydaje się Wam, że opera jest duża – po jej prawej stronie, w bezpośrednim sąsiedztwie stoi budynek teatralny, kilkukrotnie od niej większy. Z kilkoma scenami, zdolny wystawiać kilka spektakli jednocześnie. Taki teatralny multiplex z 1842 roku.
Budynek Poczty Głównej: imponującej wielkości, idealnie symetryczny, trzypiętrowy gmach z pięknie zdobionymi gzymsami. Na tyle wielki, że podczas wojny polsko-ukraińskiej oddziały polskie i ukraińskie zajmowały oddzielne części budynku i toczyły bitwy o jego korytarze. Wojna w budynku skończyła się w zaskakujący sposób: wybuchający granat wzniecił pożar, na miejsce bitwy wpadli wściekli lwowscy strażacy i oświadczyli walczącym stronom: No dobra chłopaki, koniec zabawy w wojenkę, wypad, bo musimy gasić.
Katedra Łacińska: ogromna, nie sposób ominąć, widać ją z każdego zakątka starówki. Obok niej Kaplica Boimów – pięknie rzeźbiona, z siedzącym na kopule Chrystusem Frasobliwym. Za katedrą – Mickiewicz, przed katedrą – Ratusz i Czarna Kamienica (w remoncie, pod rusztowaniami). Oszaleć można od nadmiaru bodźców.
Katedra Ormiańska: inny świat, świat przepychu, spokoju i półmroku. Trafiliśmy na duchownego śpiewającego ormiańskie psalmy – akustyka wnętrza powala. Zwiedzając takie miejsca miejcie na uwadze, że to czynne obiekty religijne, a nie muzea. Na dziedzińcu posadzka ułożona z płyt nagrobnych. Spokojnie – można, a nawet trzeba po nich chodzić. Według wierzeń, dopiero zatarcie napisów nagrobka pozwala zmarłemu na życie wieczne.
NIE DA SIĘ WYMIENIĆ WSZYSTKICH ZABYTKÓW WARTYCH ZOBACZENIA
Cmentarz Łyczakowski: jest duży, potrzeba na niego dużo czasu. Zapolska, Ordon, Konopnicka, Banach, Grottger, Stefczyk, Powstańcy Styczniowi i wydzielony Cmentarz Orląt Lwowskich.
Jest skromny grób Lusi Zarembianki, córki lwowskiego architekta, zamordowanej brutalnie (prawdopodobnie) przez Ritę Gorgonową (genialny film ‘Sprawa Gorgonowej” z 1977r). Tym procesem żyła w okresie międzywojennym cała Polska i Europa.
I tu dochodzimy do kolejnych, mocnych zgrzytów. Cmentarz Łyczakowski jest niemożebnie zapuszczony i zarośnięty. Co prawda malutkie poletko grobów powstańców jest wysprzątane, wokół pomnika Ordona (ten od Reduty Ordona, pamiętacie z podstawówki?) trwa remont, miejsce spoczynku Orląt jest zadbane i lśniące bielą…ale…
Kilka lat temu, z wielką pompą i nadęciem politycznym, kamienne lwy pilnujące cmentarza Orląt zostały z zamiarem odnowienia przywiezione do Polski. Oczyszczone i odrestaurowane, z równie głośnym odtrąbieniem sukcesu politycznego ustawione na postumentach w historycznej bramie. Wielkie pojednanie narodów na symbolu pojednania narodów. Politycy obu stron w misiowych uściskach.
Otóż aktualnie lwy są owinięte czarną folią i zamknięte w paździerzowych skrzyniach. Żeby braci Ukraińców nie drażniły, żeby Polakom pokazać jak bardzo nie są u siebie.
Mało tego. Tuż obok Orląt jest cmentarz Bohaterów Ukrainy. Oczywiście większy, oczywiście z większym rozmachem. Na nagrobkach UPA, Wehrmacht, polegli Grenadierzy Waffen SS. Żeby było więcej grobów i wszystko zgadzało się w symetrii, niektóre groby są jeszcze puste lub nieopisane. Sztuka jest sztuka.
Nie mam problemu z hołubionymi na Ukrainie Banderowcami. Każdy kraj ma swoją historię. Ale odczuwam sprzeciw dla organizowania przez Ukraińców historii pięknego przecież miasta Lwowa tak, byle ‘polskości’ nie było za dużo i żeby jej nie było za bardzo widać. Zauważycie to podczas spacerów po mieście. Dopóki nie podniesiecie głowy, będziecie widzieć tylko sklepy i knajpki. Ale jeśli spojrzycie w górę, ujrzycie misternie zdobione i odpadające po kawałku gzymsy, rzeźby, bogate i kruszejące po kawałku ornamenty, zniszczone pozostałości polskich herbów.
I to mnie najbardziej w tym przecudnym mieście wkurzyło: totalna, ukraińska niechęć do pamięci, niechęć do historii, niechęć do przywrócenia świetności (nie zawaham się napisać z grubej rury) SKARBOM architektury. Od zaprzyjaźnionego Ukraińca dowiedziałem się na przykład, że te wspominane wcześnie lwy są obite dechami dla Polaków dobra, żeby się nie zniszczyły. Żal, że miasto mogące być europejską perłą architektury, jest tylko zardzewiałą kulką z łożyska Zaporożca.
Poirytowałem się ponownie. Na uspokojenie – jedzenie.
Co i gdzie zjeść: lokali jest mnóstwo, kawiarnie, puby, piwiarnie, restauracje są na każdej uliczce, w każdym zaułku i w każdej bramie. Chcecie po ormiańsku – proszę bardzo – Yerevan. Macie ochotę na gruzińskie – jest Dalar. A może wolicie po żydowsku – wybierzcie Pod Złotą Różą. Kuchnia ukraińska, litewska, uzbecka, kebaby, chaczapuri, grille… we Lwowie znajdziecie wszystko.
Na pierwszy wieczór wybraliśmy pub o swojskiej nazwie BIGOS. Połączenie atmosfery kibicowskiego pubu ze znakomitymi piwami własnymi (bardzo dobre ciemne, genialne jasne nieklarowane) ze świetną kuchnią mięsną. Jeżeli chcecie popróbować rozmaitości, zamówcie deskę dla ‘dużej kampanii’: na stół wjedzie pokaźna decha z mięsami, krążkami cebulowymi, frytkami, sosami i innym dobrem. Jeżeli cyrylica jest Wam oporna – zapytajcie kelnera, na pewno dokładnie wyjaśni i poradzi. Obsługa pomocna i kompetentna. Co ważne, w Bigosie nie wolno palić. Dodatkowy plus.
Szybkie bistro z jedzeniem dobieranym przez pokazanie palcem to Puzata Chata na końcu ul.Kościuszki. Tanie i popularne wśród młodzieży miejsce. Wybór potraw, dodatków i sałatek jest duży. Nie jest to może jakaś kulinarna ekstaza, ale szybko, skutecznie i oszczędnościowo.
Rewelacją jest za to na pewno restauracja z własnym browarem, czyli KUMPEL (przy placu z fontannami, ul.Ploshocha Mytna). Wieczorami dość oblegana, ale warto poczekać na miejsce. Można poprosić o menu po polsku. Piwo – rewelacja. O ile się zmieści. My napaliliśmy się na golonkę. Przemiła kelnerka z uśmiechem mówi: ‘myślę, że nie zjecie jednej golonki na głowę, ale zapytam kucharza’. Kiedy zajęliśmy się piwem, kelnerka wróciła ze słowami: ‘każda golonka waży kilogram, sugeruję brać na pół’. Okazało się, że pół kilo mięsa oprawionego kluskami, sosami, dwoma rodzajami kapusty i sałatą jest ciężkie do przejedzenia. Pysznie. Wychodziliśmy pełni. Choć w menu były również wędzone świńskie uszy, już nam się nie zmieściły.
Teatr Piwa mieści się przy samym rynku. Na parterze sklep z regałami zastawionymi butelkami z trunkiem, na galerii i pod ziemią pijalnia. Do tego muzyka na żywo. Nas przywitała rockowa wersja ‘Ruda tańczy ja szalona’ śpiewana łamanym polskim. Trochę mindfuck. Ludzi pełno. Miejsce raczej do zakupienia pamiątkowej butelki krótkiej serii piwa niż do spokojnego sączenia. Duża ilość pamiątkowych gadżetów piwno-lwowskich. Ciekawostka jest.
Możecie oczywiście iść do supertajnej restauracji Kryjówka. Kryjówka jest tak tajna, że poleca ją TripAdvisor i wiedzą o niej wszyscy. Ściema dla turystów gotowych wystać się w godzinnej kolejce do wejścia. Tak samo jak perwersyjny i kultowy Mazoh (od samego Leopolda von Sacher-Masocha) – restauracja sado-maso. Turysto – zapłać za legendę!
Dla odmiany WARTO zapuścić się do Gazowej Lampy. Poznacie ją po siedzącym przy jej wejściu Ignacym Łukasiewiczu. Bo to właśnie we Lwowie zapaliła się w 1853r pierwsza lampa naftowa – wynalazek, który zakończył epokę wielorybników. Przybytek bardzo klimatyczny. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie małej graciarni. Na piętro trzeba się wspiąć stromymi i zakręconymi schodami, na których ruch regulowany jest sygnalizacja świetlną. Drinki o nazwach ‘gazówka’, ‘benzynówka’ czy ‘naftówka’ pije się z laboratoryjnych próbówek. Bardzo pomysłowa, bardzo oryginalna.
Kawa we Lwowie to miejski sport narodowy. Kawiarni jest mnóstwo. Najpopularniejsze kawiarnie (Baczyńscy, Kopalnia Kawy) są oblegane bez względu na porę doby. Jedno jest pewne: Lwowiacy potrafią robić kawę. My wybraliśmy kawiarnię poza zadeptanym rynkiem. Nie wiem, jak się nazywała, obok zdjęcie pasażu do niej prowadzącego. Jeżeli włócząc się po mieście na nią traficie – nie omijajcie. Kawowa petarda! Piłem kawę firmową, drobno zmieloną, zaparzoną w miedzianym kubełku i przy mnie wlaną na cukier nasączony płonącym absyntem. Totalny odjazd za 50(UAH).
Na koniec jeszcze trzy obrazki z miasta Lwów:
- 1) Znajomy Ukrainiec (Roman, pozdrawiamy!) nosił przy sobie plastikową puszkę z jajka niespodzianki. Palił papierosy (we Lwowie wszyscy palą) i pety chował do tego właśnie pojemniczka. Gdy znalazł kosz na śmieci – pojemniczek opróżniał. Koszy na śmieci w mieście jest jak na lekarstwo. Za popielniczki robią wielkie, betonowe donice wypełnione piaskiem, i też nie jest ich wiele.
- 2) Socrealizm w czystej postaci odcisnął piętno w wielu miejscach miasta. Jeżeli się porozglądacie, dostrzeżecie wiele komunistycznych, koślawych i niepasujących do otoczenia budynków. Ale to nie tylko wina ZSRR. Ukraińcy też się nie popisali smakiem wbijając ponurą, obłą budowlę banku między stuletnie kamienice. Aż kłuje w oczy.
-
3) Kilka lat temu Kraków przeżywał imprezowy najazd Anglików. Przylatywali się napić, narobić bydła, drzeć się na całe gardło i szastać pieniędzmi w biednym kraju. Ochlać się, zwymiotować, pokazać dupę.
Niestety, teraz to samo we Lwowie wieczorami robią Polacy. Żałosne.
Czy Lwów jest wart odwiedzenia? ZDECYDOWANIE. Już planujemy kolejną wizytę. Tym razem samolotem. Totalnie fascynujące, przepiękne miasto. Tyle jeszcze jest w nim do odkrycia, tyle do skosztowania. I trzeba się spieszyć. Jest zagrożenie, że niedługo się całkiem rozpadnie. A wcześniej czy później rozpadnie się na pewno. Ukraińcy nie chcą, a Polacy nie mogą nic na to poradzić.
Na koniec ważna informacja z granicy ukraińsko-polskiej (kilka godzin stania, dokładne trzepanie bagaży i pojazdu):
Wracamy do Krakowa…
Zapraszamy do pytań i dyskusji
dwojezplecakiem.pl
Ta kawiarnia z opisu to Niebieska Flaszka, w bramie przy ul Ruskiej 4. Rzeczywiście jest świetna!