PRZED WYJAZDEM: przyznajemy się bez bicia – nie bardzo lubimy się z krajami arabskimi. Tunezję wybraliśmy na krótki wypoczynek jesienny z powodu pogody, okazyjnej ceny i naszej ciekawości miasta Tunis.
PO POWROCIE: nie bardzo lubimy się z krajami arabskimi. Nie nasz klimat. Ale warto się było zmierzyć z tematem, żeby na własnej skórze się o tym przekonać.
Słowem wstępu: Maroko, Egipt i Tunezja to kraje często wybierane na wczasy z powodu gwarancji dużej ilości słońca, ciepłej wody do pływania i gigantycznej bazy turystycznej. Resorty hotelowe są samowystarczalnymi enklawami, dostarczającymi turyście wszystko, co potrzebne do komfortowego przeżycia. Naprawdę nie trzeba wychodzić za bramy hotelu. Można cały pobyt spędzić korzystając z zalet all-inclusive pławiąc się w przyhotelowych basenach. Tym bardziej, że w hotelowych jadłodajniach nie grozi konsumentowi atak ‘zemsty faraona’ w postaci kilkudniowego rozwolnienia. No i alkohol jest w resortach powszechnie dostępny. Bo musicie wiedzieć, że w krajach muzułmańskich panuje (mniejsza lub większa) PROHIBICJA.
Wszystkie resorty hotelowe oferują pakiety wycieczek fakultatywnych. Znaczy: płacicie i według z góry ustalonego planu jesteście obwożeni po miejscach, które według biura podróży musicie zobaczyć. Z krzyżówką przewodnika i wodzireja na pokładzie. Jak w podstawówce: ten pałac jest piękny i stary, bo jest stary i piękny, proszę się nie zatrzymywać, proszę dołączyć do grupy, proszę wycieczki – idziemy dalej, a teraz spójrzcie w prawo…
NOCLEGI: kupiliśmy wczasy w biurze podróży. Czterogwiazdkowy hotel plus transfery lotniskowe, plus wyżywienie, plus bajery. Tak, kupiliśmy all-inclusive. Głównie dlatego, że po podliczeniu kosztów samodzielnej organizacji lotu, noclegów i transferów… wyszło nam drożej, niż przez biuro. A nie jestem na tyle odważny, żeby po Tunezji jeździć wynajętym samochodem. Kierowanie samochodem to sport dla odważnych. I na pewno nie jest to relaksujące.
Na miejscu okazało się, że nasz czterogwiazdkowy hotel rzeczywiście jest czterogwiazdkowy, czysty i wygodny. Piszę o tym z powodu licznych opinii w necie o zawyżaniu kategorii hotelowych w krajach arabskich. Wartością dodaną była KAPITALNA kuchnia oparta bardziej na kuchni lokalnej niż na europejskiej. I bardzo starająca się, uprzejma i miła obsługa.
Jeżeli potraficie traktować zakup wczasów jako dobry przyczółek wypadowy – polecamy. Zwłaszcza, jeżeli podróżujecie z dziećmi.
Mieszkaliśmy w Hammamet Yasminne, hotelowej dzielnicy miasta Hammamet. Resort przy resorcie przyklejonym do resortu. Nie jesteśmy typami siedzącymi cały dzień w basenie, więc po śniadaniu od razu wybiegaliśmy albo na plażę, albo na zwiedzanie.
WALUTA i DOKUMENTY: konieczny jest paszport o dacie ważności na minimum pół roku po dacie Waszego lotu powrotnego! Odprawa paszportowa zwykle trwa długo i jest drobiazgowa. Paszport to podstawa – noście go przy sobie i pilnujcie. Zróbcie sobie przed wyjazdem ksero, na wszelki wypadek. Kieszonkowcy są zmorą na targach i w handlowych dzielnicach miast. Poczujcie się ostrzeżeni – pieniądze, karty, dokumenty miejcie zabezpieczone i porozkładane w różnych kieszeniach.
Walutą w Tunezji jest DINAR TUNEZYJSKI (TDN). Co istotne – nie możecie go ani wwieźć do kraju, ani wywieźć. Wymiany z euro, dolarów albo złotówek MUSICIE dokonać już na miejscu. Kantorów jest wiele i nie ma z tym problemu. Ale to, że nie możecie opuścić Tunezji z dinarami w kieszeni powoduje, że JEŻELI KUPICIE ZA DUŻO WALUTY i jej nie wydacie, to podczas zwrotu w kantorze będziecie stratni. Kupujcie więc tyle, ile jesteście w stanie wydać. Jak Wam się kasa skończy – wymieńcie w kantorze kolejną porcję. Oczywiście problem gotówki znika przy płaceniu kartą, ale (znowu ostrzegam) spread jest niezbyt korzystny.
ZAKUPY I CENY: Tunezja nie jest krajem drogim. Poniekąd. Bo tu zaczyna się tunezyjska jazda. Wchodzicie do sklepu, zbieracie towary z półek. Szukacie cen. Cen NIE MA. Nie ma cen na półkach, nie ma pod półkami, nie ma przy wejściu do sklepu ani przy jego wyjściu. Bo w Tunezji TRZEBA się TARGOWAĆ. O wszystko. O każdą sztukę kiwi, o każdą paczkę harissy.
Jeżeli nie macie w krwioobiegu ani trochę handlarza i przekupki, Waszym El Dorado będą sklepy z szyldem Fixed Price. TYLKO pod takim szyldem/napisem/naklejką znajdziecie sklepy, w których towarowi towarzyszą ceny. Oczywiście, sklepy te są nastawione na turystów, oczywiście zapłacicie nieco więcej niż bylibyście w stanie utargować. Ale i tak nie jest drogo. Wszystkie towary śmiało możecie liczyć 1:1 z Polską. 1 dinar to około 1.2 – 1.3 złotego.
Problem pojawia się w miejscach, w których można kupić artykuły w Polsce totalnie niedostępne. Kiszona cytryna z Tunezji nie ma nic wspólnego z tą kupowaną u nas. Harissa to narodowy przysmak, który można kupić w wielu rodzajach i stopniach ostrości. I albo te pyszności trzeba nabyć w tunezyjskim, nieturystycznym sklepie, albo na targowisku.
Czego trzeba spróbować w Tunezji? OWOCÓW! Daktyli przyczepionych jeszcze do gałązek. Cytrusów dojrzewających w afrykańskim słońcu. Genialnej oliwy. Harissy! Harissa to pasta (głównie) z wędzonej ostrej papryki, czosnku i soli morskiej. Sama może wypalić wnętrzności, ale można ją zjeść z chlebem, mięsem i serami. Można ją kupić jako suchą mieszankę do zalania oliwą, albo jako gotową papkę. Zwykle jej smak nie ma nic wspólnego z puszkowanymi harissami z naszych supermarketów. Czym więcej oliwy – tym łagodniejsza.
Jeżeli wybierzecie się do restauracji, spróbujcie tażin. Tadżin, tazin, tażin, tajin – samo słowo oznacza gliniane, dwuczęściowe naczynie. Rodzaj glinianej miski przykrytej dużym lejkiem. Można w nim przygotować zarówno kurczaka, ryby jak i dania wege. I niezależnie od tego, co upichciło się w środku naczynia – takie danie również nazywa się tażin. Wolno gotowane składniki zachowują swoje smaki, przyprawy pachną obłędnie, namoczony w powstałym podczas gotowania sosie zwykły kawałek chleba staje się delikatesem. Warto, naprawdę warto spróbować.
RELIGIA vs TURYŚCI: jesteście w kraju islamskim. Kobiety nie wszędzie wejdą. Nawet w miejscowościach bardzo turystycznych. Mimo rewolucji obyczajowej. Drogie Panie – nie pchajcie się do męskich łaźni ani do meczetów. Łaźnie kuszą zdobieniami i kafelkami, meczety kuszą swoim majestatem – nie wejdziecie i już. Jeżeli najdzie Was (Drogie Panie) ochota na wypalenie sishy (fajka wodna) – upewnijcie się, że możecie zasiąść wśród mężczyzn. Nie wszędzie wolno.
O kupnie, a właściwie niemożności kupna alkoholu już wspominałem. Jeżeli rzeczywiście będziecie potrzebować – alkohol kupicie w resortach turystycznych, gdzie obyczaje i zasady są łagodniejsze. Jeżeli zbliżacie się do miejsca ważnego religijnie, to nawet w tłumie turystów i w upalnym słońcu – zakryjcie gołe ciało, nakryjcie głowę. Nie wchodźcie w strojach kąpielowych do transportu publicznego czy sklepów. To nie wypada. Szanujcie cudzą religię. Przecież u nas też do Mariackiego nie można wejść w bikini.
PLAŻE i WODA: woda jest ciepła, w końcu to Morze Śródziemne. Fale nie są duże, zejścia do wody łagodne. Dla dzieci – raj. Na każdej plaży można wynająć leżaki. Z darmowymi leżakami się nie spotkaliśmy. Dlaczego jest to istotne? Otóż: plaże są brudne. Jeżeli wybierzecie rozłożenie na piasku ręcznika – dokładnie sprawdźcie, czy nie rozkładacie się na rozbitym szkle i śmieciach. Na plażach przy hotelach jeszcze czasem zdarzy się, że ktoś posprząta i przeczesze grabiami piasek. Na plażach miejskich jest zdecydowanie brudno.
Na każdej plaży czeka Was wielokrotne spotkanie z handlarzami. Są dość nachalni i z uporem będą wciskać Wam wodę, colę, słodycze czy obrane owoce opuncji. Jeżeli jesteście na plaży z dziećmi – bądźcie gotowi na wizyty handlarzy z kameleonami, papugami, małpkami i innymi atrakcjami mającymi przykuć uwagę młodych.
Jeżeli nie chcecie kupować – podziękujcie zdecydowanie, nie pytajcie o cenę I NIE PODEJMUJCIE NEGOCJACJI. Negocjacji cenowych nie można przerwać – przerwanie targowania się lub wytargowanie ceny nie zakończone zakupami to POWAŻNA OBRAZA dla tunezyjskiego handlarza.
TIP of a Day: wybierając się na plażę zabierzcie ze sobą … POMIDORA. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Znaczy, moja Lepsza Połowa się przekonała. Ciepłe wody sprzyjają pojawianiu się meduz. Meduzy w spienionej wodzie nie zauważycie. Mało tego, możecie w to żyjątko wdepnąć już na plaży. Poparzenie jest bardzo bolesne a ból długotrwały. Jeżeli Wam się to przydarzy: absolutnie nie odczepiajcie parzydełek meduzy gołą ręką. Chwyćcie macki przez jakiś papierek albo chociaż przez koszulkę. Po zrzuceniu samego zwierzątka, jest duża szansa, że w miejscu oparzenia zostanie Wam jeszcze przyczepiona (a właściwie wbita w skórę) błękitna lub fioletowa nitka z jadem. Bardzo cienka, wygląda jak kolorowy włos. Również ją trzeba dokładnie usunąć.
NIE PALCAMI! Teraz czas na naszego bohatera: dokładnie smarujecie czerwone pręgi na skórze miąższem pomidora i nie drapiąc zostawiacie do wyschnięcia. A potem nacieracie się jeszcze raz i jeszcze raz. To naprawdę pomaga – sprawdzone organoleptycznie. Jeżeli pomidora nie macie – kupujecie pomarańcza lub chociaż świeżo wyciskany z niego sok. Na chwilę złagodzi ból.
TRANSPORT: macie do wyboru: autobusy miejskie, busy i taksówki. W Tunisie dodatkowo podmiejską kolejkę.
Autobusy: bilety kupujecie albo w kiosku z gazetami, albo u kierowcy. Przystanki autobusowe są częste, w większości zadaszone, ładnie ozdobione płytkami ceramicznymi i zwykle bardzo zatłoczone. Zatłoczone tak samo jak autobusy. To podstawowy i najtańszy środek transportu, więc będziecie jeździć w ścisku i pomiędzy koszami z dobrami kupionymi na targu. Zanim wsiądziecie do autobusu, miejcie jako taką orientację, gdzie i po co jedziecie, ile mniej więcej przystanków macie do przejechania. Szyby w autobusach są zupełnie nieprzejrzyste od brudu i pyłu, jest szansa, że przegapicie swój przystanek. Rozkłady jazdy są (o ile są) raczej orientacyjne i nie możecie liczyć na punktualność. Stanie na przystanku w 40sto stopniowym upale może być dotkliwe, więc z pomocą przychodzą często podjeżdżające taksówki.
Taksówki: jest ich dużo, są wygodne, dobrze utrzymane, czyste i tanie. Zanim rozpoczniecie kurs ZAWSZE ustalcie cenę przejazdu. Ustalona cena i tak się ZAWSZE zmieni, ale będziecie mieć odnośnik do utargowania jak najmniej odbiegającej od tej początkowej. Taksówkarze są bardzo pomocni, znają wszystkie trasy i miejsca, bez problemu komunikują się łamaną angielszczyzną. Napiwek jest obowiązkowy i celowo w ostatecznym rachunku zostawiają lukę właśnie na niego: jeżeli na początku ustalicie cenę 7 TDM, taksówkarz zażąda 12 TDM, wynegocjujecie 9 TDM. A na koniec zapłacicie 10 TDM. I warto nie sępić, oni z tego żyją.
Tu mała dygresja: Tunezja i kraje arabskie to kraje wysokich specjalizacji. Oznacza to, że jeżeli ktoś jeździ na taryfie – to robi to, i tylko to. I jest mistrzem taksówki. Jeżeli ktoś sprzedaje na ulicy kawę – to najczęściej jego dziadek również handlował parzoną kawą. A jeżeli ktoś przez całe życie zarabia na zaparzaniu pachnącego naparu – to nikt nie zrobi tego lepiej, żadna dobra i modna restauracja.
Busy (louage): tu zaczyna się przygoda. Zdecydowanie najciekawszy środek transportu. Jeżeli wsiadacie do busa na przystanku początkowym (np. W Tunisie), to bilet kupicie w kasie i Wasz louage odjedzie punktualnie. Jeżeli stoicie na przystanku i podjedzie bus, wystarczy krzyknąć nazwę Waszego celu podróży. Albo zostaniecie zabrani na pokład, albo nie. Cała reszta drogi to jedna, wielka niewiadoma. W filmie “Miłość, szmaragd i krokodyl” bohaterka grana przez Kathleen Turner myli autobusy i przez górskie drogi Kolumbii jedzie chwiejącym się na wszystkie strony, rozklekotanym autobusem, wciśnięta między walizki, klatki z kurami i kozy. To była moja pierwsza myśl przy pierwszym zetknięciu z tunezyjskim busem.
Nam przypadło jechać siedząc okrakiem na twardo tapicerowanym garbie kryjącym skrzynię biegów i na podłodze tuż obok kierowcy. Kierowca przez całą drogę albo śpiewał, albo jechał znacznie powyżej ograniczenia prędkości, albo zwalniał nagle i przez okno rozmawiał z mijanymi sklepikarzami. Próbował rozmawiać również z nami, ale jego angielski ograniczał się do “OKIEJ MISTER?” Przy czym moja Ładniejsza Połowa również była MISTER. Nie wiem, którędy jechaliśmy, nie wiem, gdzie zatrzymywaliśmy się, ale podróż zakończyła się dokładnie w punkcie przez nas oczekiwanym, głośną komendą “OKIEJ MISTER GOŁ”.
Coś wspaniałego ?
HAMMAMET: miasto rozciągnięte na długości ponad 10km bezpośrednio nad Morzem Śródziemnym, słynne ze swoich plaż. Centrum starego Hammamet to stara medyna rozłożona pod imponującą kasbą. Niejasne?
Pora na tunezyjski słownik:
Medyna – stara dzielnica z głównym meczetem i głównym targowiskiem
Bab – brama, często reprezentacyjne wejście do miasta lub na medynę
Meczet – miejsce modlitw muzułmańskich
Minaret – wieża (najczęściej) z której muezin wzywa śpiewnie na czas modlitwy
Kasba – forteca z przyległymi do niej ciasnymi zabudowaniami mieszkalnymi
Suk – bazar, targowisko, kramy
Samo centrum Hammamet nie jest ani spektakularne, ani wyjątkowo ciekawe.
Można zwiedzić fortyfikację, można iść na bazar, można przejść się główną ulicą. Jak znaleźć główna ulicę? W każdym tunezyjskim mieście główna ulica, to ulica Habiba Burgiby. Jeżeli zobaczycie taki napis – znaczy, jesteście w centrum. A co, jeżeli nie czytacie arabskich szlaczków? Spokojnie, napisy, znaki drogowe, tablice informacyjne są również ‘naszymi’ literami. Przecież Tunezja to turystyczny gigant.
Najważniejsze w Hammamet jest duże skrzyżowanie pełniące funkcję centrum komunikacyjnego, skąd przyjeżdżają i odjeżdżają autobusy we wszystkich kierunkach.
Hammamet Yasmine: dziesięć kilometrów od centrum Hammamet, trochę na południe od Hammamet Sud, leży najnowsza i najbardziej komercyjno-turystyczna dzielnica. Yasmine to w zasadzie zbitek hoteli, hotelików i wielkich resortów hotelowych. Do tego centrum handlowe, żyjąca całą dobę medyna, sklepy i sklepiki, duży port jachtowy i mnóstwo gastronomii. Turystycznej gastronomii, dla turystów. Znaczy: pizza, spagetti i kebaby. Dużo bardziej tunezyjskie jedzenie dostaniecie u siebie w hotelu.
Ale Yasmine to przede wszystkim PLAŻE. Ciągną się długim i szerokim pasem jeszcze daleko za ostatnim hotelowym ogrodzeniem. Nie są zatłoczone.
Wszystko, dokładnie WSZYSTKO w Hammamet Yasmine jest zbudowane i zorganizowane pod turystów.
NABUL: dziesięć kilometrów od Hammamet, dojazd autobusem lub taksówką. Miasto posiada duży dworzec autobusowy, z którego łatwo dostać się do Tunisu, Susy czy Monastyru.
Sam Nabul to centrum wyrobu ceramiki i handlu ceramiką. Dziesiątki kramów, sklepów i duży bazar. Wazy, kielichy, talerze i dzbanki. Porcelana i glina. Jednokolorowe i wielobarwne. Wybór naprawdę ogromny i przy okazji możliwość potrenowania sztuki targowania przed wyprawą do Tunisu. A targować się trzeba, oj trzeba. Z racji tego, że jest to bazar bardzo turystyczny, przyjeżdżający na niego handlarze oferują swoje towary w sporo zawyżonych cenach. Liczą na to, że bogaty Niemiec czy Japończyk nie chcąc się targować lub nie mając świadomości takiej możliwości, zapłaci od razu narzuconą, absurdalnie wysoką cenę.
Jak to wygląda w praktyce? Wybieracie sobie piękny, kolorowy, ręcznie malowany talerz. Jeżeli sprzedawca rzuci Wam cenę 10tdm, Wy spokojnie i z lekkim wyrazem niesmaku proponujecie 4dinary. Sprzedawca machając rękami odwraca się tyłem. Wy wołając go proponujecie jednak 5 dinarów. On rozpaczając i opowiadając coś o głodnych dzieciach zgadza się ostatecznie na 8tdm. Wy Kręcąc głową w dezaprobacie i ze zrezygnowaniem zgadzacie się na zapłacenie 6ciu dinarów, przy czym wyciągacie z kieszeni banknot 5tdm i monetę 2tdm. Po błysku w oku sprzedawcy już widzicie, że finał transakcji blisko. Handlarz wzywając głośno Allaha i córkę Mahometa Fatimę, z wyrazem głębokiej porażki na twarzy zgadza się na Wasze marne SIEDEM dinarów. Wy mówicie, że “OK Mista”, ale do tego dużego talerza niech dorzuci jeszcze w cenie ten malutki leżący obok. On marudząc dokłada drugi talerzyk i rozchodzicie się w pokoju.
Ten skrócony opis, to nie przesada. To schemat. To rzeczywiście tak działa.
Czy te rzeczy z targu to lipa i tandeta dla naiwnych turystów? My kupiliśmy sobie dwie spore, ozdobne podstawki pod garnki. Duże, ładne, podklejone korkiem. Pierwotnie miały wisieć na ścianie wśród innych kurzołapek i durnostójek. Trafiły do kuchni i pracują zgodnie z przeznaczeniem pod gorącymi garnkami. Mimo intensywnego użytkowania wciąż wyglądają jak nowe.
Jeżeli znudzi Was ceramika – zostaje jeszcze targ wielbłądów, centra handlowe, mnóstwo alejek spacerowych, plaża, minarety. Jest co robić.
TUNIS: stolica Tunezji, ponad dwa tysiące lat historii, świadek wojen, rewolucji, dobrobytu. Najazdów Rzymian, Fenicjan, Francuzów, Arabów i piratów. Centrum komunikacyjne, dyplomatyczne, gospodarcze i przemysłowe. Wspaniałe zabytki połączone z nowoczesnymi budynkami. Szerokie, zielone aleje prowadzące do klaustrofobicznie ciasnych uliczek starej medyny.
Dojeżdżając do Tunisu autobusem lub busem wysiadacie na południowych przedmieściach miasta. Na Station Bab Alioua. Miasto jest duże i do starego centrum możecie podjechać miejskim transportem albo podejść na nogach. My obraliśmy azymut na najbliższy minaret.
Jak się okazało, szybko i sprawnie dotarliśmy na pierwszy na naszej drodze bazar. Duży targ spożywczy. Mięsa leżące luzem na blatach straganów, głowa krowy wbita na pal w ramach reklamy stoiska, ryby nieznanych nam gatunków. Granaty wielkości głowy dziecka, pomarańcze i szklące się naturalną słodyczą daktyle. I nawoływania handlarzy plączące się z zaśpiewami muezina. Głośno i kolorowo. Dziesiątki kotów krążące między straganami i śmietniskami. Ani widok kota rozgrzebującego śmieci, ani widok worka ze śmieciami wyrzucanego z okna mieszkania wprost na ulicę w Tunisie nie powinien dziwić. Nas przestał dziwić po godzinie.
Wąskimi uliczkami, zadaszonymi tunelami dochodzimy do starej medyny. Stara część miasta zaczyna się od ulicy Bab Jedit. Za nią już totalnie magiczne korytarze, przejścia, wąskie przesmyki i plątanina uliczek. Kramy, stragany, sklepy objazdowe i sklepy stacjonarne. Biżuteria, pamiątki, pachnidła, kadzidła, ciuchy, buty, ceramika. Zapach kadzideł, przypraw i aromatycznych świec wabi z daleka. Niesamowity gwar i przekrzykiwania się handlujących. Liczcie się z tym, że co chwile będziecie łapani za rękaw i wciągani do kolejnego stoiska.
Wciąż obowiązuje ta sama, stara zasada: jeżeli nie zamierzacie kupować – nie zaczynajcie negocjacji. Jeżeli zaczniecie się targować – skończcie zakupem.
Chodzenie i zwiedzanie terenu starej medyny jest przeżyciem mistycznym. Spacerujecie w murach trwających w niezmienionym stanie od czasów przed Wawelem. Chodzicie ścieżkami, które zajmowały się handlem na długo przed chrztem Polski.
Nawet w jasny i upalny dzień na korytarzach mediny panuje półmrok. Co chwilę z tego półmroku wychodzicie na spalony słońcem plac jakiegoś meczetu lub minaretu. Albo wychodzicie wprost na kolorowe i pięknie zdobione drzwi łaźni. Koniecznie zobaczcie Meczet Oliwny, zwany też Wielkim Meczetem. Pospacerujcie do zielonych ogrodów Pałacu Pacha. Zresztą, nagromadzenie zabytków najwyższej klasy jest przeogromne.
Trzeba po prostu spacerować i chłonąć atmosferę. Ale nie róbcie tu zakupów. Na zakupy kierujcie się na meczet Mhamed Bey – tuż pod nim rozciąga się medyna z sukami dla Tunezyjczyków, nie dla turystów. Kupicie tu wszystko, ale w cenach nieturystycznych.
Ze starej medyny kierujcie się na nowe centrum miasta, pod katedrę Saint Vincent the Paul. Obsadzony zielenią, reprezentacyjny deptak stolicy Tunezji, jest oczywiście przy alei Habiba Burgiby. Nasza wizyta w Tunisie zbiegła się z lokalnymi wyborami, więc wszechobecność policji i wojska z ostrą bronią oraz plątaniny zasieków na każdym kroku wywoływały dodatkowy dreszcz emocji. Na końcu Avenue Habib Burgiba możecie złapać podmiejską kolejkę do Kartaginy.
KARTAGINA: kupując bilet na kolejkę lub chcąc zapytać o właściwy przystanek komunikacji, pytajcie o “KARTAŻ”. Nie Kartagina, nie Kartahena, nie Kartadżina, ale KARTAŻ właśnie. Podróż trwa około pół godziny.
Dzisiejsza Kartagina to właściwie willowa dzielnica Tunisu. Przy czym domy i wille wbudowane są często w ruiny starożytnych budowli. Po stolicy Imperium Kartagińskiego sprzed trzech tysięcy lat zostało już naprawdę niewiele. Są stanowiska archeologiczne w ruinach starożytnych Term Antonina, są jakieś marne pozostałości portu.
Na górującym nad miastem wzgórzu Borysa stoi dumnie imponująca Katedra św. Ludwika oraz muzeum Kartaginy. Podejście pod górę nie jest zbyt wymagające, ale taksówkarze będą Was atakowali non stop – albo z ofertą podwózki na górę, albo z chęcią “za niewielką opłatą’ obwiezienia Was po całym mieście.
Kartaginę warto zwiedzić, warto po niej pospacerować głównie ze względu na jej śródziemnomorski klimat miasta portowego. O ile nie jesteście fanami historii okresu wojen punickich – zwiedzanie nie zajmie Wam wiele czasu.
Kiedy wróciliśmy do Tunisu, ze zdumieniem zauważyliśmy, że czas najwyższy wracać do naszego Hammamet Yasmine. Do przejechania ponad 60sięt kilometrów, a nawet nie wiemy, jak wrócić. Znanymi już ścieżkami idziemy w kierunku zajezdni na Bab Alioua. Znowu przechodzimy przez mijane rano targowisko spożywcze. Ale tym razem unoszący się z niego smród zatyka nos. Mięso leżące cały dzień na słońcu zaczyna już chyba żyć własnym życiem, stosy śmieci wzdłuż całego chodnika, wyrzucone pod śmietnik zepsute ryby rozdrapywane przez stada kotów. O ile rano było tu ciekawie i kolorowo, teraz nie jest już nawet znośnie.
Na dworcu autobusowym okazuje się, że autobusu już dzisiaj nie jedzie. Ale jedzie louage. Odjazd za 3 minuty – pędzimy więc najpierw do kierowcy wypełnionego już po brzegi busa prosząc “WAIT Mister, Wait”, kupujemy bilet w kasie i rozsiadając się trochę na podłodze, trochę na busowych schodkach, z kołysaniem, poszarpywaniem i podskokami na każdej nierówności wracamy do Hammamet.
Co jeszcze można zobaczyć? Jeżeli macie czas i siły, jedźcie do Sidi Bou Said – najbardziej ‘greckiego’ z tunezyjskich miast. Całe biało-niebieskie, tak bardzo inne od brązowo-burych kolorów Tunezji. Z Tunisu dojedziecie autobusem, około 10km.
Monastyr i Susa – to już wyprawy 80-100km na południe od Hammamet. Liczne muzea, starożytne zabytki, kościoły, meczety, mauzoleum Burgiby, katakumby.
Wyjazd do Tunezji potraktowaliśmy jako ciekawostkę. Głośne miasta, wszechobecny brud i śmieci, nachalni handlarze, zatłoczone centra turystyczne. Zupełnie nie nasz klimat. Może dlatego, że nie potrafimy się targować i nie znajdujemy w tym przyjemności. Może dlatego, że na wypoczynek wolimy rozległe, puste przestrzenie. Może wreszcie dlatego, że muzułmańska kultura jest nam obca. Owszem, było ciekawie, było smacznie, była przygoda.
Ale następnym razem w tej szerokości geograficznej wybierzemy jednak Wyspy Kanaryjskie.
Zapraszamy do pytań i dyskusji 🙂
dwojezplecakiem
W Tunezji nie ma prohibicji. Alkohol jest dostępny bez problemu. Co więcej niektórzy Tunezyjczycy sami nieraz chleją na potęgę. Takie małe sprostowanie.