(14) MALAGA – renesans oprawiony orientem

Malaga na jesienny wypoczynek została wybrana przez nas już wiosną. Bo powinno być ciepło, bo jest co zwiedzać, bo w zasięgu wycieczki samochodem jest wiele do zobaczenia. Plany poczyniliśmy ambitne, jechaliśmy dobrze przygotowani. 

PRZED WYJAZDEM: Miasto sztuki, liczne zabytki, duża starówka, rozległe plaże. Jak nam się znudzi – wynajmujemy samochód i jedziemy do Granady, Cordoby, Rondy, z Rondy do Caminito del Rey. I oczywiście na Gibraltar. Na pewno będzie co robić. 

PO POWROCIE: Dobrze, że Malaga jest blisko. Dobrze, że lotów do niej jest dużo. Dobrze, że Malaga ma potężną bazę noclegową. Zrobiliśmy niewielką cześć zakładanego przed wyjazdem planu. Mamy powody, żeby do Malagi wrócić i wyrównać z nią rachunki. 

Bilety lotnicze kupiliśmy okazyjnie już wiosną, na pół roku przed wycieczką. Loty można trafić naprawdę tanio. Trochę inaczej jest z noclegami. Malaga jest oblężona turystami i znalezienie niedrogiego miejsca w centrum nie jest proste. Zresztą samo pojęcie ‘centrum’ też nie jest oczywiste. Mimo, że mieliśmy zarezerwowany apartament już zaraz po zakupieniu biletów samolotowych – do samego dnia wyjazdu szukaliśmy innych ofert, a w ostatniej chwili zmieniliśmy lokalizację na inną. 

Ostatecznie mieszkaliśmy przy Calle Alamos – między teatrem Cervantesa a placem Merced. Okazało się, że przypadkiem mieszkamy między kończącym się międzynarodowym festiwalem jazzowym a zaczynającym się filmowym festiwalem poświęconym horrorom i filmom sciencefiction. Dla nas – petarda, raj, miód z boczkiem. Dodatkowo mamy 5min spacerkiem pod katedrę i 10 min pieszo na zamek. Centrum. Ścisłe centrum. To właśnie zdefiniowało nasz cały pobyt w Maladze.  

I jeszcze jedna, ciekawa i miła rzecz: lotnisko w Maladze jest na przedmieściach, trzy przystanki kolejką od centrum, kilka przystanków autobusem miejskim. Serwis bookingowy za którego pośrednictwem wybieraliśmy noclegi zaoferował nam darmową taksówkę. I nasza konsternacja – jak znaleźć kierowcę? Okazuje się, że RODO-srodo, kierowca czeka z wielka kartką z nazwiskiem, wśród wielu innych taksówkarzy z kartkami. Bez terroryzmu poprawności politycznej. Sprawnie docieramy na Calle Cordoba i odbieramy klucze do naszego mieszkania. Jest wieczór. Pierwsze wrażenia z Malagi – cudownie zalana ciepłym, złotym światłem starówka, jest ciepło. Jednak zapoznanie z Malagą musieliśmy trochę opóźnić. Bo pobyt zaczęliśmy od zwiedzenia Granady, a właściwie Alhambry. 

 

ALHAMBRA (Granada): w trakcie przygotowań do wyjazdu naczytaliśmy się, że bilety do Alhambry należy kupić przez internet ze znacznym wyprzedzeniem. Dla nas pojęcie ‘ze znacznym wyprzedzeniem’ oznacza ‘na kilka dni przed’. Tymczasem okazało się, że na dwa tygodnie przed wyjazdem został ostatni wolny termin wejścia do Pałacu Nasrydów. I że przypada na drugi dzień (w zasadzie na pierwszy) naszego pobytu w Maladze. Szybka decyzja, kupujemy. Godzinę wejścia mamy ustaloną na 16:30, bilety zapisujemy w komórkach i dodatkowo drukujemy. Na biletach straszą nas ostrzeżenia o konieczności punktualnego przybycia i braku możliwości zwrotu. W tej chwili (jeszcze) uważamy to za zbędną przesadę. W końcu jest listopad, poza szczytem sezonu turystycznego. 

 

Znajdujemy w Maladze główny dworzec autobusowy (Estacion de Autobuses de Malaga), kupujemy w automacie bilet na właściwy autobus, stajemy w kolejce na odpowiednim podjeździe. Ceny biletów zależą od pory odjazdu, więc dobrze sprawdzić je wcześniej na stronie przewoźnika. Przewoźników jest kilku, należy wybrać właściwy kurs. Samo kupowanie w automacie jest łatwe i skuteczne. Wsiadanie do autobusu trwa chwilę, bo kierowca sprawdza zarówno bilety drukowane, kupowane elektronicznie kody QR jak i jakąś listę pasażerów (zapewne rezerwacje internetowe). Podróż do Granady trwa 1h40m. Z Malagi wyjeżdżamy w ciepłym słońcu, do Granady wjeżdżamy w chłodzie i lekkim deszczu. 

Do Alhambry mamy około 4km. Chociaż pogoda nie zachęca do spaceru a autobusy w kierunku twierdzy jeżdżą dość często, postanawiamy iść piechotą i zobaczyć kawałek miasta.  

Mijamy Plaza de toros de Granada (prawie stuletnia arena corridy), przechodzimy przez ogrody Jardines de Tiunfo. Zaraz za ogrodami odbijamy w lewo i przez Łuk Elwiry (Arco de Elvira) będącej kiedyś jedną z bram wjazdowych do Alhambry, wchodzimy w sieć wąskich i pnących się stromo uliczek. Przestaje padać, zostaje z nami lekka mżawka. 

 

Plątaniną ścieżek wyprowadza nas na plac pod kościołem. Teraz, stojąc na Mirador San Nicolas w pełni widzimy założenie twierdzy Alhambra. Dopiero teraz możemy ocenić, jak ogromny zamek przyjdzie nam zdobyć. Powalający widok. Jesteśmy na sąsiednim wzgórzu, a już widzimy wyraźnie, że żaden Wawel ani Kamieniec Podolski czy Malbork nie może równać się z tym kompleksem. Potęga.

 Znowu kluczymy wąskimi uliczkami. Mżawka ustępuje, przez chmury przebijają się pierwsze promienie słońca wydobywając spośród zieloności monumentalne, brązowo – bure mury. Wciąż jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, co nas czeka na górze. 

Kompleks pałacowo-ogrodowy i twierdza Alhambry to miasto na szczycie góry. Miasto olśniewające rozmachem ogrodów, basenów, sadzawek, korytek z przepływającą wodą. Miasto kontrastu beżowych murów, czerwonych dziedzińców, zielonych szpalerów żywopłotów i kolorowych kwiatów.

Z podcieni i krużganków rozciąga się panorama na bielone domy miasta w dole. Idziemy wciąż w górę. Wszędzie towarzyszy nam delikatny plusk wody. Teraz, z terenów Generalife widać całość ogrodów i części pałacowej, aż po majaczące kilkaset metrów dalej mury twierdzy. Majestatycznie i pięknie. 

Niezależnie czy spacerujemy po alejkach Generalife, chodzimy po murach Alcazaby czy stoimy pod pałacem Karola V – Alhambra jako założenie robi zniewalające wrażenie. 

Tu mała, osobista dygresja: stojąc w ogrodach Alhambry, patrząc z podziwem na ten architektoniczny cud, pomyślałem sobie: gdzie jest ta kultura, co się stało z narodem, który wybudował Alhambrę w czasach, gdy europejscy władcy sypiali na sianie a bieżącą wodę uznawali za wymysł diabła? Co się stało z cywilizacją wyprzedzająca ówczesną Europe o milenium? 

                                 Ale prawdziwy szok połączony z niedowierzaniem był jeszcze przed nami. 

 Po ogrodach, murach i ścieżkach Alhambry można chodzić godzinami. Zbliżała się godzina szesnasta, więc skierowaliśmy się pod Pałac Nasrydów. Pokaźna kolejka do wejścia już się karnie ustawiała. Punktualnie o 16:30 obsługa zaczęła turystów wpuszczać do środka. Przy okazji byliśmy świadkami, że ci spóźnieni, ci z poprzedniej godzinowej puli biletów zostali ustawieni w kolejce rezerwowej. Nie wiem, czy weszli, bo grupa z ‘naszej godziny’ była naprawdę spora.  Podkreślam: bądźcie punktualni, bo nie wejdziecie. Zwrotu biletów nie ma! Dodatkowo, jeżeli macie bagaże lub większe plecaki – oddajcie je wcześniej do depozytu (tuż za plecami kolejki). W pałacu obowiązuje też totalny zakaz używania flashy i selfie – sticków. 

            Sam Pałac Nasrydów składa się z trzech części: Mexuar: część używana do spotkań oficjalnych, Palacio de Comares: ze wspaniałą Komnatą Ambasadorów oraz Pałac Lwów: prywatne komnaty. Ilość zdobień i ich kunszt, symetria i lustrzane odbicia w wodzie, niesamowite detale ścian i kolumn To naprawdę wyrywa z butów.

To nie jest tak, że wchodzimy do komnaty i na ścianie oglądamy zdobiony fresk czy ornament. Tu całe ściany pokryte są misterną sztukaterią. Dodatkowo olśniewające sufity i sklepienia. A gdy od zadzierania głowy rozboli kark – zauważacie podłogę. A nawet ułożenie podłóg robi wrażenie. 

Kiedy z korytarzy i komnat zatopionych w półmroku wyszliśmy na Dziedziniec Lwów – kolejny szok dla oczu. Przestrzeń dziedzińca oglądanego przez szpalery kolumn ponownie olśniewa. 

Przestrzeń kompleksu jaka otwiera się po wyjściu z Pałacy Nasrydów wydaje się jeszcze okazalsza niż przed wejściem do pałacu. Zaczyna się zachód słońca, więc pędzimy na mury Alcazaby. Z tej najstarszej części Alhambry rozpościera się zapierający dech widok na schodzące na miasto mgły z jednej strony i oświetlone słońcem ośnieżone szczyty Sierra Nevada z drugiej. 

Wychodzimy główną bramą, ostatni rzut okiem na wielkie mury. I pomyśleć, że Alhambra wcale nie powstała u szczytu potęgi Maurów, tylko u schyłku ich wielkości. 

Żal nam, że nie mamy czasu na Granadę. Po drodze wpadamy jeszcze na uliczny pokaz flamenco. Łapiemy miejski autobus i pędzimy na dworzec. Zdążamy na ostatni transport do Malagi. Wyjechaliśmy o 11tej, wracamy o 22giej. Po całym dniu na nogach już nie mamy siły nic zwiedzać. Kupujemy wino, ser i chorizo. Włączamy telewizor i odpoczywamy. Rozpoznanie Malagi dopiero jutro… 

Dzień postanawiamy zacząć od poszukania lokalnych specjałów. W tym celu spacerujemy wąskimi uliczkami na południe od nas. Na targ. Jedno z najbardziej znanych targowisk mieści się w dawnej hali portowejHala Marcado Central de Atarazanas jest ogromna a i tak panuje w niej nieziemski tłok. Towary podzielone są tematycznie: ryby i owoce morza, mięso i wędliny, owoce i warzywa, itp. Dookoła, pod wewnętrznymi ścianami zapraszają bary i gastronomia wszelaka. 

Na śniadanie wybieramy zestaw smażonych rybek, kalmarów, ośmiornic i innych mniej zidentyfikowanych żyjątek morskich. I wiecie co… jest cudownie! Samopoczucie +110%. Obchodzimy jeszcze raz stanowiska, zapamiętujemy ceny. Już wiemy, że będziemy tu wracać. A musimy wrócić i przetestować tutejsza paellę, dostępną dopiero po 12tej. 

Podbudowani śniadaniem, lekko rozgrzewani słońcem ruszamy w miasto. Choć samo centrum Malagi nie jest duże, to orientację w terenie musimy ćwiczyć cały czas. A to z powodu nieregularności zabudowy. W odróżnieniu od np. Lizbony, w Maladze prostopadłych i równoległych ulic jest zdecydowanie mniej. Na szczęście jest kilka charakterystycznych placów, a najlepszym punktem orientacyjnym pozostaje i tak wieża katedry.  Pojedyncza wieża i kikut drugiej.  Ale o katedrze jeszcze będzie niżej, bo warto. 

Staramy się zlokalizować interesujące nas muzea i atrakcje. Idziemy w kierunku portu. Przy nabrzeżu kotwiczy żaglowiec Fryderyk Chopin i uśmiechamy się na ten akcent. Długi ładny deptak prowadzi nas do charakterystycznego kolorowego sześcianu. To hiszpański oddział paryskiego Centre Pompidou i jeden z naszych punktów obowiązkowych do zwiedzenia. Sprawdzamy ceny biletów, godziny otwarcia, aktualne ekspozycje. Słońce przygrzewa na tyle, że nie chce nam się schodzić pod ziemię. Zgodnie wybieramy spacer w kierunku latarni morskiej i plaży miejskiej. I jest to dobry wybór. 

Plaże w Maladze nie są pokryte złotym piaskiem Costa del Sol. Ale są szerokie i chętnie używane zarówno przez turystów jak i mieszkańców do spacerów i leniwego relaksu z książką w ręce.  

Lokalizujemy jeszcze sobie muzeum Picassa, testujemy punkty widokowe z zamkowego wzgórza. I tak nieśpiesznie, klucząc urokliwym uliczkami trafiamy na… Antonio Banderasa. Serio. 

Idziemy w kierunku muzeum sztuki nowoczesnej CAC Malaga.  Przechodzimy przez znaną nam już Calle Cordoba. Pod teatrem Soho spory tłum ludzi, kamery telewizyjne, fotoreporterzy. Zaciekawieni próbujemy podpytać o co chodzi. Zanim uporaliśmy się z naszym hiszpańsko-angielsko-polskim, stanął przed nami uśmiechnięty Pan Banderas.  W końcu rodowity Malageńczyk. Przyjechał na premierę broadwayowskiego hitu.  No cóż, może i głupotka, ale co tam  Antonio Desperado Banderasa nie spotyka się w Krakowie na co dzień… 

                                                      Inne nieplanowane spotkanie – spotkanie z Obcym. 

Prawie co wieczór wracaliśmy przez plac pod Teatro Romano. Akurat jednym z głównych obiektów festiwalu filmowego było stojące w rogu placu kino Cine Albeniz. Na placu stoi scena, stoją trzy duże namioty. Pewnego wieczoru płachty namiotów uniosły się do góry i ukazały kultową scenerię firmy Weylad-Yutani z sagi Alien/Predator. Że ja jestem wielkim fanem wizji H.R. Gigera – cieszyłem się jak dziecko robiąc sobie foty z Xenomorphami. Dostałem nawet czapeczkę załogi Nostromo ? 

Moja Lepsza Połowa w tym czasie kontemplowała koncert jazzowy na zewnątrz. Bo musicie wiedzieć – Malaga GRA. Malaga gra na gitarach, gra flamenco, gra rocka, gra elektronikę, gra nieprzyzwoite ilości jazzu. Co kawałek ktoś występuje. A oprócz naprawdę licznych ulicznych grajków, w wielu miejscach stoją profesjonalne sceny z profesjonalnym nagłośnieniem. Oczywiście, muzyka w mieście narasta w weekend, ale nie znaczy to, że Malaga jest w pozostałe dni tygodnia cicha. Oj nie. 

Odkryliśmy to trzeciego dnia. Pierwszy spędziliśmy poza miastem, drugi na odkrywaniu starówki. Trzeciego dnia przy porannej kawie zajarzyliśmy: Malaga cały czas się tłucze, hałasuje, buduje, kuje młotami, trąbi klaksonami, popierduje tysiącami skuterów. Non stop. 24h. Nieustający hałas na wycieczce w Maladze dostajecie w pakiecie. Dlatego ważnym jest znalezienie wyciszonego mieszkania. Nam się nieświadomie udało. 

Gdzie uciec z hałasu centrum miasta? Wystarczy przejść plażą około 3km na wschód. Albo podjechać autobusem do Pedregalejo. Kiedyś była to rybacka wioska, teraz wchłonięta przez miasto pozostaje enklawą świętego spokoju.

Wartość dodana – świetne miejsce na obiad. Czyli znowu jemy ryby. Ale tym razem pieczone na naszych oczach w zaimprowizowanych na łódkach paleniskach. Do tego grzejące słońce i zimne piwo. Tu też z ust Lepszej Połowy pada motto tego wyjazdu: “To jedzenie ma oczy! Dużo oczu. I się patrzy!”. Ludzi niewielu, panorama Malagi i szum fal. Rozleniwienie. Pedregalejo to tak naprawdę ciąg przyplażowych knajpek, na jesień w dużej części nieczynnych. Zakładam, że w lecie tutaj musi tętnić życie. 

     Trochę inaczej jest w Nerja. To niewielkie miasteczko 60km na wschód od Malagi. Jedziemy tam autobusem (3.75e) podróż trwa około 1h30min. Wysiadamy z autobusu i zastanawiamy się, czy chce nam się jechać kolejnmym autobusem do słynnych jaskiń (Cueva de Nerja) z prehistorycznymi malunkami. Widoczny z przystanku drogowskaz ‘Balkon de Europa’ namawia nas na zmianę planów.

Po krótkim spacerze trafiamy na kolorowy deptak. Deptak na jednym końcu przechodzi w niewielki plac z knajpkami i pamiątkami. Na drugim końcu zawieszony nad plażą punkt widokowy. Nad głowami głośne krzyki papug z gniazd w palmach pozwalają zapomnieć o listopadzie w Polsce. Schodzimy na plażę, rozkładamy się na kamieniach i korzystamy ze słońca do pory obiadowej. Tym razem moja Lepsza Połowa je (dla odmiany) rybę, ja biorę tortille z grzybami i delikatnym kozim serem. Jest pysznie. Z patio restauracji rozciąga się widok na morze i plaże. Na dachach przyplażowych domów suszą się w słońcu papryczki. Spacerujemy trochę w lewo, trochę w prawo. Miasteczko niewielkie, oprócz widoków i plaży oferuje jeszcze akwedukt. Rasowy kurort.

 

Wracając do Malagi wysiadamy na wcześniejszym niż zwykle przystanku i robimy rundkę po zalanym zachodzącym słońcem porcie.  Kierujemy się na plac Teatro Romano i oczywiście znów trafiamy na muzykę.  Tym razem jakiś DJ grając tłuste, housowe bity gromadzi całkiem pokaźną publiczność. Techno party pod tysiącletnim zamkiem. Oto Malaga. 

Co zwiedziliśmy w Maladze, co warto zobaczyć? 

Zacznijmy od ważnej informacji: większość muzeów i wystaw jest darmowa w każdą niedzielę. Ale spokojnie, bez napalania się – nie ma szans zaliczyć wszystkiego w jedną niedzielę. Za dużo atrakcji na jeden dzień. 

Katedra w Maladze (Catedral de la Encarnacion de Malaga): po pierwsze – jest ogromna i stanowi doskonały punkt orientacyjny podczas zwiedzania miasta. Z powodu niedobudowania drugiej wieży zwana “jednoręką” (La Manquita). Po drugie – z dachu oferuje rewelacyjny widok na miasto we wszystkich kierunkach. Wejście na dach bocznymi drzwiami, biletowane oddzielnie od biletu do katedry. Zwracam na to uwagę, bo wnętrze katedry najlepiej zobaczyć w dzień, żeby docenić jej witraże. Za to panorama miasta po zmroku lub o zachodzie słońca zostaje w głowie naprawdę na długo. Wolny wstęp w niedziele nie dotyczy dachu. Nasze wrażenia? Katedra imponuje ogromem i skondensowanym renesansem, jednak nam dużo bardziej podobała się katedra w Sevilli. Dodatkowo trafiliśmy na remont i część wnętrza nie była udostępniona. Szkoda. 

Muzeum w Maladze (Museo de Malaga): dwa piętra archeologii i historii. Duże ekspozycje, dużo ciekawostek, dużo skarbów. Wykopaliska i rekonstrukcje. Muzeum o wolnym wstępie, jednak na portierni trzeba pobrać darmowy bilet. Historia nie tylko miasta, ale i całego regionu. To tu dowiedzieliśmy się o jaskiniach w Nerja. Spokojne półtorej godziny zwiedzania. 

 

Muzeum CAC (Cenctro de Arte Contemporaneo de Malaga): niewielkie muzeum sztuki nowoczesnej, wstęp wolny. Muzeum z gatunku tych ‘odjechanych’, co zapowiada już figura przed wejściem. W środku trafiliśmy na dwie duże sale, trzy Warhole, dwie duże wystawy monotematyczne. Urzekła nas ekspozycja “If You Bite I Scream”. Muzeum często zmienia artystów, więc aktualne wystawy można sprawdzić na oficjalnej stronie. 

Zamek Gibralfaro i Alcazaba : górujący nad Malgą kompleks zamek + twierdza, poza Katedrą najbardziej charakterystyczna wizytówka miasta. Zanim zaczniecie zwiedzać – istotna informacja: zamek i twierdza nie są ze sobą połączone. Żeby wejść się na zamek Gibralfaro wspinamy się wąskimi ścieżkami od strony portu. Klucząc wzdłuż murów zaliczamy punkt widokowy z panoramą na port (Mirador de Gibralfaro). Punktów widokowych ze wzgórza jest więcej i każdy z nich daje możliwość zrobienia zdjęcia będącego gotową widokówką. Wstęp biletowany. Oczywiście, jest opcja zwiedzenia w darmową niedzielę, ale wolny wstęp obowiązuje dopiero od 14tej i ludzi wtedy jest naprawdę sporo.  

Zamek Gibralfaro i lezącą trochę niżej twierdzę Alcazaba zwiedzamy jedno po drugim, całość zajmuje nie więcej niż dwie godziny. W górnej części, w starym budynku prochowni mieści się wystawa poświęcona militariom. Główną atrakcją są spacery po murach. W niższej części, w Alcazabie można poczuć namiastkę Alhambry. My jesteśmy już po Alhambrze, więc zamek robi dużo słabsze wrażenie. Bo powiedzmy dosadnie jedno: choć Gibralfaro i jego Alcazaba jest dużym i interesującym kompleksem – do Alhambry nie ma co startować w porównaniach.  

Z Alcazaby schodzimy w kierunku amfiteatru rzymskiego Teatro Romano de Malaga. Są dwa wejścia: Jeżeli stoicie twarzą do amfiteatru, z prawej bramka pozwalająca zasiąść w antycznych ławach. Po lewej wejście pozwalające zagłębić się (dosłownie!) w  przedmaurowskie czasy panowania rzymskiego. Teatr jest dość poważnie zrujnowany, gdyż Maurowie potraktowali go jako magazyn kamienia do budowy sąsiadującej z nim Alcazaby. 

 

Muzeum Picassa i Dom Picassa (Museo Picasso Malaga i Fundacion Picasso): to dwa oddzielne muzea poświęcone Harremy Potterowi. Nie, no dobra, głupi i żenujący suchar. Ale przecież wiadomo – jeden z najsłynniejszych rodowitych Malageńczyków. Muzeum dużo ciekawsze od Domu, a dla fanów obowiązkowe oba. 

 

Centre Pompidou Malaga: na to ostrzyliśmy sobie zęby długo przed wylotem z domu. Oboje uwielbiamy takie miejsca jak londyńskie Tate Modern czy paryskie Pompidou. Nie znamy się na sztuce, ale uwielbiamy nieskrępowane wypróżnienia twórczych umysłów. Przy czym JA lubię w nich pierwiastek szaleństwa, moja Lepsza Połowa ceni precyzję kreski i symetrię. I oboje, stojąc przed kolejnym wytryskiem farby Chagalla zadajemy sobie pytanie: WTF? Moim idolem jest Miro, Mojej idolem jest Dali. Dla porządku: wejście biletowane, darmowe wejście w niedzielę od godz. 17tej. 

I właśnie tu, w Centre Pompidou Malaga spotkałem się oko w oko z najbardziej powalającym dziełem Miro, jakie w życiu widziałem: Persojayes y pajaros en la noche. “Postacie i ptaki w nocy” to już brzmi bajkowo. To przeczytajcie jeszcze opis, bo często opisy sztuki nowoczesnej niewiele ustępują samym dziełom: “Malarstwo było aktem czystego tworzenia, rytuałem, w którym artysta stanął twarzą w twarz ze swoim dziełem. Monumentalne płótno, które położył na ziemi i pracował nad nim, łącząc się z nim, wprowadzając ciało w taniec. Jak rolnik , cierpliwie czekał na owoce swojej pracy, powoli nakładając kolory – ale z gwałtownym gestem, który wzmacnia dramat kompozycji zdominowanej przez czerń otaczającą niepokojące kształty, takie jak ptasie dzioby i pazury unoszące się nad tłem płomienia z czerwonymi plamami, nasycając go bogactwem porównywalnym jedynie z energią poetyckiego wszechświata malarza.” Miazga. 

Jestem tworem dość odpornym na sztukę. Ale ten Miro mnie zahipnotyzowal. Stoję tak obezwładniony wylewającymi się na mnie ze ściany kolorami… I słyszę Lepszą Połowę: zostaw już tego bohomaza, idziemy dalej!”… 

Oprócz obrazów różnorakie instalacje. Nas urzekła ogromna głowa z wielkim nosem, powoli obracająca się na podczepionym do sufitu łańcuchu i basem mrucząca spowolnioną Lambadę. Kilka instalacji multimedialnych i tematycznych – okresowych. 

Choć malagijski oddział Centre Pompidou jest znacznie, znacznie mniejszy niż centrum paryskie – bardzo byliśmy usatysfakcjonowani. Warto. 

Bodega Bar El Pimpi : Malaga obfituje w klimatyczne lokale, bary tapas i pijanie wina. Na El Pimpi trafiliśmy przypadkiem. Skusił nas gwar wychodzący na ulicę i słowo ‘bodega’ w nazwie. Lokal jest duży, choć kolejne sale są wąskie i niewielkie. I wszystkie bez wyjątku zatłoczone. Na ścianach zdjęcia sław i celebrytów. Klimat starej kamienicy połączonej z winiarnią i krakowską piwnicą. Swojsko a równocześnie hiszpańsko. Najlepsze miejsca oczywiście przy barze. Przedzierając się między stolikami wychodzimy na drugą stronę kamienicy, na dobrze znany nam plac pod Teatro Romano. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdujemy knajpkę “100 Montaditos”, którą zachwyciliśmy się na Teneryfie, w drodze na La Gomerę. Cenowa reguła turystyczna obowiązuje jak wszędzie: czym bardziej centrum tym drożej. Czym więcej gości mówi po niemiecku – tym ceny szybują wyżej. 

Najpopularniejszym środkiem usprawniającym poruszanie się po mieście jest rower albo elektryczna hulajnoga. Wypożyczalnie są co kawałek. A jeśli chcielibyście skorzystać z miejskiej sieciówki rowerowej, wystarczy się zarejestrować na stronie www (malagabici), wpłacić 5e i można jeździć do woli. Pierwsze 30min za darmo a sieć stojaków gęsta. 

My nie zdecydowaliśmy się na wynajęcie samochodu, głównie z powodu miejsca zamieszkania. Znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. Do parkingów podziemnych zwykle ustawiają się długie kolejki aut a same parkingi do tanich nie należą. Podobno można się dogadać w firmie wynajmującej, żeby na noc zostawić pojazd na ich parkingu, ale nie próbowaliśmy. Aha: zastaw za wynajem samochodu to 200-300e, albo na karcie, albo w gotówce. 

Odpuściliśmy sobie dalsze wycieczki autobusami. Bilety do Rondy, Cordoby czy na Gibraltar kosztują (+/_) 20e na głowę w jedną stronę, więc zdecydowanie bardziej opłaca się wynająć samochód. Choćby ze względu na znaczną oszczędność czasu. Na pewno już niedługo wrócimy do Malgi, tym razem traktując ją jako punkt wypadowy. Ale wtedy zdecydujemy się mieszkać na przedmieściach. W końcu Malaga jest blisko, tanich lotów jest dużo, starówkę już znamy. 

I jeszcze a propos flamenco: może źle szukaliśmy, może nie byliśmy wystarczająco dobrze góglowsko przygotowani, ale Malaga tętni jazzem. Jazzem, a nie flamenco. Ale przecież niedługo tu wrócimy. Wtedy będziemy przygotowani lepiej na prawdziwe, nieturystyczne flamenco.  

                                                                    Malaga! Mamy rachunki do wyrównania!