(21) La Gomera – trekking: Stój – Patrz – Idź

La Gomera - trekking
     
                       UWAGA! – Update 2024r – ZMIANY!  Zapraszamy na stronę:
                                                             www.lagomera.top

La Gomera –po raz trzeci.

La Gomera. Jeszcze dłużej i z nastawieniem na trekking po szlakach tego niezadeptanego masową turystyką zakątka archipelagu wysp kanaryjskich. I to głównie o pieszych wycieczkach będzie ten bardzo długi wpis.

Opis wyspy, jej specyfiki, miast i technikalii podróżniczych znajdziecie w naszych wcześniejszych opowieściach (tu Gomera 2 i tu Gomera 1). Bo Gomera niewiele się zmienia. Owszem, przybyły stacje do elektrycznego ładowania samochodów a na plaży w Valle Gran Rey pojawiła się budka (właściwie kontener) dla ratowników.  Znowu po pandemicznej przerwie ruszyły promy z portu VGR,  koło portu otwarła się automatyczna pralnia. Wydaje nam się, że przybyło wiatraków nad San Sebastian. Trochę podrożało paliwo, trochę podrożało jedzenie…

Ale MAGIA pozostała ta sama. To samo wrażenie zanurzenia się w kiślu ze Słońca i zapachu oceanu. Te same, choć zmieniające się wraz z pogodą i porą dnia, zapierające dech widoki. To samo poczucie szczęśliwości, gdy ze szlaku/góry/urwiska spoglądamy na otuloną chmurami El Hierro, La Palmę lub przecięty wpół szczyt Taide na Teneryfie. To samo mijanie się z nielicznymi, zmęczonymi ale uśmiechniętymi  turystami na szlakach. Te same powitania „Hola, Que tal?”.  Przeciągłe, nosowe  „Buenaaaaa” dobre o każdej porze. Zapach drzew owocowych mieszający się wieczorem z aromatem smażonej ryby. Zachody słońca. Upstrzone niezliczonymi gwiazdami nocnie niebo. Oczekiwanie na świt nagle wyskakujący zza góry.

Dlatego tam wracamy.

Podróż.

Już na promie z Teneryfy zauważamy, że na Gomerę płynie trochę inny od tego spacerującego deptakami Los Cristianos rodzaj turysty. Na pierwszy rzut oka widać, że nie są to typowi podróżnicy all-inclusive. Mało kto ma duże, wakacyjne walizy. Przeważają torby podróżne i plecaki. Buty trekkingowe albo na nogach, albo przytroczone do bagażu. U znakomitej większości widzimy gdzieś zrolowane i podczepione softshelle, jakieś bluzy z membranami, ortaliony. Zdecydowanie jesteśmy wśród 'swoich’. Też na trzy tygodnie jedziemy tylko z plecakami kwalifikowanymi wielkością  jako bagaż kabinowy. I wyposażenie mamy podobne.

Plan na pobyt: wczasujemy się trzy tygodnie. Pierwszy tydzień przeznaczamy na objazd wynajętym samochodem miejsc w których nas jeszcze nie było, lub które chcemy odwiedzić ponownie. Pozostałe dwa tygodnie to wędrówki z dojazdem autobusami (Gua Gua). Auto wynajmujemy znowu w biurze portowym Cicar w San Sebastian, rezerwacji dokonuję online na trzy miesiące przed przylotem. Jest to o tyle wygodne, że z wyprzedzeniem mogę wybrać model z interesującego mnie segmentu. Cena jest przystępna a i promocję można trafić.

Tradycyjnie pierwszy przystanek robimy tuż nad San Sebastian – zjeżdżamy na punkt widokowy i teraz dopiero, patrząc na przyklejoną do oceanu stolicę i górującą nad nią Taide dociera do nas radość, że wróciliśmy na 'naszą’ wyspę.

Próbujemy jechać prosto do Valle Gran Rey, ale nie możemy sie powstrzymać przed kolejnym miradorem. Stajemy na dobrze znanym parkigu i idziemy sprawdzić czy Rogue de Agando wciąż stoi na swoim miejscu.

Gdy docieramy do VGR czeka nas ostra wspinaczka do wynajętego mieszkania. Tego samego, w którym mieszkaliśmy rok wcześniej. Gospodyni pamięta nasze imiona i wita nas wylewnie. Od razu prowadzi do 'naszego’ mieszkania sprzed roku, na powitanie czeka misa z owocami i wino. Wychodzimy na taras. Słońce jeszcze wysoko nad El Hierro mocno odbija się od fal oceanu. Gdy rano wychodziliśmy z domu, w Krakowie było około zera i brodziliśmy w mokrym, pośniegowym błocie. Teraz jest spokojne dwadzieścia siedem stopni i łagodny wiatr od wody.

Pijemy kawę, opróżniamy jeden z plecaków i ruszamy na powitalny obchód miasta i jego plaży. Jest niedziela, prawie wszystkie sklepy są zamknięte. Znajdujemy mały supermercado w Vueltas (dzielnica od strony portu) i robimy zakupy na małą kolację i śniadanie. Pierwsza plaża (Playa de Vueltas) odfajkowana, witamy się z posągiem Hautacuperche i idziemy deptakiem na plażę miejską (Playa de La Calera). Pierwszy tego roku zachód Słońca. Siadamy i zakopujemy stopy w rozgrzanym piasku. Za nami powoli ożywa plac pod Ermita de San Pedro. Ktoś wyciąga gitarę, z innej strony ktoś zapala skręta. Ocean mocno szumi. Zaczyna się prawdziwa La Gomera.

Na pierwszy cel obieramy Playa Santiago.

Wyspa La Gomera jest zbliżona kształtem do lekko spłaszczonego koła, ze skrajnych punktów ze wzchodu na zachód ma 25km, z południa na północ 23km. Tymczasem z Valle Gran Rey do Playa Santiago, choć w linii prostej jest tylko 14km, nawigacja samochodowa pokazuje do przejechania kilometrów aż 48 i czas ponad godzinę. To takie przypomnienie, żeby nie jeździć po wyspie na oparach paliwa, bo stacji tankowania jest na całej wyspie zaledwie kilka.

Gdy przejeżdżając przez rondo Cruce de Pajarito przebija się mocne słońce – nie możemy nie wykorzystać okazji. Ruszamy krótkim podejściem na Alto de Garajonay. Bo jeżeli pod tym najwyższym szczytem Gomery świeci, to gwarancja, że widoki będą obłędne. I nie zawodzimy się! Niezależnie w którą stronę kieruję obiektyw, każdy strzał migawki to gotowa widokówka. Panorama na rozciągający się poniżej masyw Fortalezy określa nasz następny dzień – musimy jutro zabrać więcej wody.

Przy okazji: to najlepszy sposób na zwiedzanie i odkrywanie Gomery. Wychodzimy na jakiś punkt widokowy. Wybieramy kolejny cel podróży. Zdobywamy upatrzony cel a z niego szukamy kolejnego. I to się sprawdza 🙂

Kierujemy się na Alejaro. Po drodze zatrzymujemy się przy Ermita de Nuestra Senora del Buen Paso. W skrócie – Ermita el Paso. Mała kapliczka wbita w zbocze góry na łączeniu szlaków. Co ciekawe, pod placem z kapliczką jest zacienione miejsce na odpoczynek dla strudzonego wędrowca. No i oczywiście WIDOKI. Ja, na łączeniu nieba z zielenią upatruję sobie mały punkcik. Na dużym zbliżeniu okazuje się kolejną kapliczką. Mówię: Chcę TAM. Najlepsza z Żon szybko identyfikuje cel, wyznacza trasę i ustala kolejność odkrywania świata.

Przejeżdżając przez Alojere mijamy supermarket. Zakupy w drodze powrotnej postanowione.

            Playa Santiago to miasteczko, które na tle innych, podobnych starych osad rybackich wyróżnia się przede wszystkim plażą. Bo jest to jedna z niewielu zatok wyspy, która nie dość że jest przymknięta przez wysokie betonowe molo (podobne jest w porcie VGR), to jeszcze podzielona na pół przed długie molo drewniane. Dzięki tej konstrukcji woda przy plażach jest spokojna a fale niewielkie. Do tego kilka knajpek, jakiś sklep z akcesoriami plażowymi. Bezpieczne miejsce na odpoczynek z dziećmi. I jest tak po prostu – ładnie.

Dlaczego zwracam uwagę na odpoczynek z dziećmi: bo fale uderzające od otwartego oceanu potrafią być naprawdę groźne. A gdy jeszcze dodam liczne kamienie toczone po dnie lub wymieszane z piaskiem… brak uwagi może zaboleć. To moja opinia, ale uważam, że na przykład Playa de Ingles w Valle Gran Rey jest skrajnie niebezpieczna i dla dzieci się nie nadaje. Choć bywa fascynująco piękna.

Po plażowaniu i dobrej kawie ruszamy dalej. Widziany wcześniej sieciowy supermercado w Alejaro jest zamknięty. Karteczka głosi:  czynny 10-12 i 17-19. Do upatrzonej wcześniej kapliczki już niedaleko.

Parkujemy na końcu drogi. Górka przed nami nie wygląda odstraszająco, ale lejący się z nieba żar już tak. W końcu jesteśmy jeszcze całkowitymi 'białasami’ po polskiej zimie. Smarujemy odsłonięte części ciała filtrami i zakrywamy co się da. Na górze, pod Ermita de San Isidro lekko wieje. I ostrzegałem przed tym w którymś z poprzednich wpisów: ten lekki wietrzyk to straszny zdrajca – bo słońce dalej pali niemiłosiernie, tylko na razie mniej odczuwalnie.

O ile pod poprzednią kapliczką zaskoczyło nas miejsce do odpoczynku, to przy tej kaplicy  zaskoczył nas… grill. Murowane palenisko i obok pompa wody. I tabliczka „posprzątaj po sobie”. I takie krzewienie wiary to ja rozumiem i szanuję.

No i jeszcze widoki. Znowu WIDOKI. Na ocean, na lotnisko, na łańcuch Alto de Garajonay, na majaczącą między górami z lewej Fortelazę.

Na pierwszy dzień dość wrażeń. Wracamy do domu, zostawiamy samochód. Bierzemy plecak na zakupy i maszerujemy w kierunku ulubionej restauracji El Puerto. Kolacja i odpoczynek na plaży. Jest dobrze.

Fortelaza de Chipude.

Kolejny dzień zaczynamy zgodnie z napiętym planem: wstajemy skoro świt około 10tej, jemy na tarasie śniadanie, pijemy kawę. Pakujemy plecak zabierając wodę i krem z filtrem. Buty trekkingowe wrzucamy do bagażnika samochodu. Nauczeni zeszłorocznym podejściem na Fortalezę wiemy, że będą konieczne.

Zatrzymujemy się na chwilę w Chipude. Na następnym przystanku, pod transformatorem z małym parkingiem przy skrzyżowaniu z Calle de Pavon zostawiamy auto i zmieniamy buty. Błękitne niebo i brak jakiejkolwiek chmury z jednej strony zapowiada świetną widoczność, z drugiej ostrzega przed upałem.

Podejście na górę Fortaleza nie jest długie, ale jest strome i niełatwe. Pniemy się ścieżką szerokości stopy między głazami oddzielającymi nas od pionowych urwisk. Odpoczywamy dopiero przed ostatnim odcinkiem ataku na sam szczyt płaskowyżu. Fotografie nie są w stanie oddać kolorów zieleni Alto de Garajonay czy majaczącej daleko nad Chipude, płynącej w morzu chmur La Palmy. Między skałami widzimy odwiedzoną wczoraj kapliczkę San Isidro.

Zanim wejdziemy na szczyt – dygresja. Morze chmur.  Mar de Nubes. To zjawisko znane nie tylko na Gomerze. Ale właśnie na tej naszej ukochanej, malutkiej Gomerze doświadczyliśmy go wielokrotnie w najbardziej spektakularnych odsłonach. Kiedy wychodzimy nad poziom chmur a bezlitośnie jasno świecące Słońce skrzy się na obłokach w dole – jest to czysta metafizyka. Kilka przykładów z różnych części wyspy:

Opuszczamy przytulny, ostatni zacieniony załom skalny i ruszamy w górę. Teraz już tylko smażalnia. Gdy ścieżką godną górskich kozic docieramy na płaskowyż, lejący się z nieba żar odwadnia nas szybciej, niż dążymy nadrobić to popijaną wodą. Idziemy pod smukły, przekrzywiony krzyż, spacerujemy w stronę cokołu z oznaczeniem szczytu. Jeżeli ktoś nas pyta, co zobaczyć na wyspie La Gomera – zdecydowanie mówimy – idź na Fortalezę.

Chorro del Cedro, największy wodospad wyspy .

Zostawiamy samochód na leśnym parkingu i zgodnie z drogowskazem zanurzamy się w gęsty las. Schodzimy ostro w dół aż trafiamy na leśną ulicę z porzuconymi zabudowaniami. Podobne domy pożarte przez przyrodę widzieliśmy rok wcześniej w Macayo.

Skręcamy w prawo. Już po chwili trafiamy na plantację kiwi. Duże pole zarośnięte brązową plątaniną kłączy. I to właśnie jest fajne w takich wycieczkach. Do tej pory żadne z nas nie wiedziało, jak rośnie kiwi. Docieramy do punktu turystycznego z wiatami i ławkami. Tablice informacyjne mówią: jesteście tutaj, powinniście iść tam. Mamy duży problem ze zlokalizowaniem kierunku. Odnajdujemy  jeden z punktów orientacyjnych – Tunel del Cedro. Logika nakazuje iść prawą stroną polany. Po chwili jednak droga się kończy skałą, ale gdzieś słychać szum spadającej wody. Wspinam się po kamieniach, potem chwytając gałęzi ostrym zejściem niemal staczam się w zieloną gęstwinę w dole. I jest wodospad!

Wracam na górę i szukamy innej drogi. Z pola kiwi wychodzą pracownicy. Pytam o drogę. Okazuje się, że jednak powinniśmy wejsć miedzy tablice i iść lewą stroną.  Wszędobylskie jaszczurki z zażenowaniem patrzą, jak się motamy.

Odnajdujemy szlak. Gdy w kolejnym widokowym miejscu zatrzymujemy się i lokalizujemy w GPS, wpadamy na nowy plan. Do miradora pod wodospadem mamy jeszcze kawał w dół. I prowadzi do niego bardzo dobry szlak z Hermigua. No to mamy plan na jutro, zawracamy. Na turystycznej polanie, pani która wcześniej podała nam kierunek, przegryzając bułkę pyta – wszystko w porządku? Jest ok? No pewnie , że jest. Pozdrawiamy się z uśmiechem i życzymy dobrego dnia.

Wracamy do drogi z opuszczonymi domami. Szlak mówi: nie wracajcie jeszcze, idźcie do Ermita de Nuestra Senora de Lourdes, nie będziecie żałować!

No to wbijamy się znowu w gęstwinę. Kiedy docieramy do ukrytej w lesie kapliczki i siadamy na omszałej ławeczce, dociera do nas, że to właśnie z powodu takich miejsc La Gomera jest niezwykła. Mała polana, mała kapliczka, przytłaczająca zieloność, ptaki, jaszczurki. I my. I nikogo więcej. I mała wycieczka, która miała trwać dwie godziny, a już trwa siedem.

Wracamy do Valle Gran Rey. Bo wieczorem… FIESTA. Zaczynają się występy corocznego karnawału!

        Carnaval de Valle Gran Rey.

To coroczne, trwające tydzień święto miasta i przy okazji całej wyspy. Zaczyna się od uroczystego przemarszu tanecznym krokiem przy dźwięku specjalnych kołatek, a kończy równie uroczystym pogrzebem sardynki w porcie. Szczegółowy plan świętowania znajdujemy w punkcie informacji turystycznej pod domem kultury (Casa de la Cultura), naprzeciw przystanku autobusowego. Zwracam uwagę na tę niewielką budkę, bo wielojęzyczna obsługa jest bardzo pomocna a papierowe mapy z turystycznymi szlakami bardzo przydatne.

Dziś wieczorem w Vueltas gry, zabawy i przedstawienia dla dzieci. O odświętnym charakterze  imprezy świadczą liczne food tracki serwujące hot-dogi i hamburgery, czyli coś na Gomerze raczej niespotykanego. Obok – stoiska ze słodyczami, napojami, imprezowymi gadżetami. Na zadaszonej scenie występy komików i dziecięcych zespołów. Wszędzie biegają i przekrzykują się dzieci w fantazyjnych przebraniach. W gwarze miesza się język hiszpański, angielski i niemiecki. Wszystkie okoliczne restauracje pękają w szwach. Oprócz 'naszej’ El Puerto, bo jest środa, a w środę bez względu na okoliczności El Puerto jest nieczynne.

Spacerujemy w kierunku plaży miejskiej. Po drodze kupujemy wino i słodycze. Siadamy w czarnym piasku. Kawałek od nas, na deptaku pod szeregiem knajpek rozkłada się duet: dziewczyna z gitarą i postawny chłopak z mikrofonem. Zaczynają grać standardy i robią to naprawdę dobrze. Otwieramy butelkę, przegryzamy ciachem. Po chwili deptak i plaża śpiewa wspólnie 'Get Up, Stand Up’ Marleya, Ostatnie łuny zachodzącego słonca znikają za horyzontem. Wracamy do domu podśpiewując 'Don’t give up the fight…’

 

Mirador de Abrante/Agulo.

Kolejnego dnia  odhaczanie ulubionych punktów wyspy zaczynamy od Mirador de Abrante. Jeśli nie czytaliście Państwo naszych poprzednich wpisów: Mirador de Abrante to przeszklony punkt widokowy zwisający ze stromego klifu bezpośrednio nad miasteczkiem Agulo. Mijamy centrum turystyczne (Centro de Visitantes Juego de Bolas) i jedziemy pod sam mirador. Gdy byliśmy tu pierwszy raz pogoda dopisała, widok na Taide był niezły. Druga nasza wizyta owiana była gęstymi chmurami snującymi się po rudo czerwonej, spękanej ziemi. Tym razem klarowność powietrza powoduje, że nie tylko doskonale widać leżące kilkaset metrów poniżej Agulo, ale również jachty i statki krążące wokół Teneryfy.

                Mirador de Abrante jest jednym z obowiązkowych punktów jednodniowych wycieczek fakultatywnych z Teneryfy. Gdy na parkingu przed Centrum Turystycznym stoją autobusy – wiadomo, że na samym miradorze będzie tłoczno.

I teraz wybór: czy zgodnie z wczorajszym planem jechać w prawo do Hermigua, czy w lewo do Vallehermoso. Mamy ochotę na dłuższą wycieczkę pieszą – wybieramy Vallehermoso. Dodatkowym głosem 'za’ jest sklep nieopodal rynku Vallehermoso, z dużym wyborem kozich serów.  Wyjeżdżając zatrzymujemy się jeszcze pod centrum dla turysty. Okazuje się, że w ciągu roku zostało znacznie powiększone. W jednym z budynków oglądamy świetne filmy z życia Gomery  i jej mieszkańców. Wychodzimy jeszcze na Mirador de Juego de Bolas i na ustawionych tablicach porównujemy fotografie z rzeczywistością 🙂

W Vallehermoso nie da się zgubić. Od razu idziemy do kościoła San Juan Bautista i za 20 eurocentów zapalamy świeczkę na szczęście. Tak sobie wymyśliliśmy. To mniej szkodliwe niż wrzucanie monet do fontanny. Zachodzimy do sklepu, kupujemy wodę, sery kupimy póżniej. Zmieniamy buty na trekki i Calle Triana idziemy w kierunku największego zbiornika wodnego na wyspie. Pogoda sprzyja a góry wokół Barranco del Ingenio kuszą. Odpoczywamy chwilę w cieniu jednej z wiat przy południowym brzegu zalewu.  Ścieżką dochodzimy do zapory.  Drogowskaz mówi: nie pękajcie, idźcie w prawo!

Na szczycie odpoczywamy chłonąc panoramę na całą dolinę. Na mocno oświetlone miasto z prawej i na staczające się po szczytach gęste chmury z lewej.  I znowu na całym szlaku jesteśmy sami, nie mijamy nikogo. Gdy schodzimy między pierwsze domy i z grzebiącym w ogródku starszym panem witamy się rutynowym 'Buenaaaa, Que tal?’ zapraszająco macha do nas ręką i pokazuje pomarańcze pod drzewkami. 'Quieres (chcecie)?’ No pewnie, że chcemy. Zbieram do koszulki, dziękujemy i życzymy dobrego dnia. Już to kiedyś pisałem, ale przypomnę: owoce na drzewach są święte, owoce na ziemi należą albo do ptaków, albo do tego, kto podniesie.

Do miasta wracamy po pięciu godzinach trasy. Oprócz serów kupujemy jeszcze marynowane oliwki i pulpę z pieczonych pomidorów. Szybki przepis na szybkie danie: przetarte pieczone pomidory, cebula, czosnek, ostra papryka, cukinia, makaron, oliwa. Gdy makaron się gotuje, resztę składników krótko podsmażamy na mocno rozgrzanej oliwie. Ugotowany makaron dodajemy do warzyw, kruszymy odrobinę koziego sera (tego lekko żółtego, lekko twardego). Obiad gotowy w kwadrans, obiad o smaku nieosiągalnym z produktów dostępnych w Polsce. Jutro Hermigua i wreszcie Chorros del Cedro. Czas odpocząć.

Hermigua.

Poranną kawę pijemy na tarasie. Nikt w Hiszpanii nie zaczyna dnia bez kawy. Plan dnia napięty bo wieczorem znowu fiesta, więc szybko zbieramy się i w wychodzącym zza góry słońcu ruszamy w drogę. Ledwo wyjeżdżamy kawałek w stronę Arure, zaczyna kropić deszcz. Zatrzymujemy się na miradorze: w dole Valle Gran Rey zalane  porannym światłem, w górze nad Fortalezą gęste chmury. Przez cały przejazd w centrum wyspy leje i wieje, widoczność na 20m przed maską samochodu. Gdy docieramy do Hermigua mgła na wzgórzach od razu wybija z głowy myśli o widokach. Do tego czym bardziej w górę podchodzimy, tym bardziej deszcz  siąpi. Na szczęście w drugą stronę, w stronę wody, jest co robić. Bo przecież jest majestatyczna Pescante de Hermigua, czyli pozostałości starego doku towarowego. I to warto zobaczyć ponownie.

Sama Hermigua to małe senne miasteczko, którego przejście wzdłuż głównej ulicy nie zajmie więcej niż 15-20 minut. I oprócz mało atrakcyjnego parku, w zasadzie nie ma innych atrakcji. Choć tablica informacyjna dumnie głosi: to miasto o najlepszym klimacie na świecie.

My jednak kierujemy się na północ, w stronę oceanu. Pescante de Hermigua powinno zrobić wrażenie na każdym. W 'internetach’ krążą liczne zdjęcia kąpiących się w betonowych basenach ludzi. Po pierwsze – to zakazane, po drugie – niebezpieczne. Tak tylko uprzedzam, gdyby ktoś z Szanownych Czytelników chciał się wybrać i popływać. Zresztą dwu i trzymetrowe fale rozbijające się o żelbetonowe konstrukcje powinny same skutecznie odstraszyć śmiałków. Ale budowla – CZAD.

Wracamy do VGR. Chwilę odpoczywamy przed kolejną porcją karnawału. Schodząc w kierunku portu wstępujemy do restauracji, którą pominęliśmy już wiele razy. Zapach smażonego kusi. Wczesna kolacja?  Ja z ciekawości wybieram rybę z bananami (no bo, co to za cudo?), Lepsza Połowa tradycyjnie – grillowaną rybę dnia. Grill jest ustawiony dwa metry za moimi plecami, więc dociera do mnie tylko miłe dla ucha skwierczenie. Za to Żona podglądająca wrzucone na ruszt tuż po zamówieniu ryby z autentycznym przestrachem mówi: Dżizas, mam nadzieję, że moja jest tylko połowa tej porcji…

Moje danie ląduje na stoliku pierwsze: spore kawałki filetów pokryte gęstą, pieczoną papką bananową, do tego typowe papas arrugadas, plus kopczyk ryżu, plus typowa, obiadowa ensalada. Bez przekonania biorę pierwsze kęsy. Okazuje się, że banany przesmażono z ostrym chili i uczciwie osolono. Jest to zaskakująco dobre danie. Jedno z tych, których w żaden sposób nie trzeba doprawiać. Danie kompletne. Szacun.

Gdy ja zaczynam oglądać swój talerz pojawia się kelner, bez pardonu przesuwa kieliszki i wino, przyprawy przestawia na koniec stołu i na pozyskanym miejscu ląduje talerz z rybą Najlepszej z Żon. Talerze są duże. Moje danie, danie dla rosłego chłopa mieści się na takim w całości.  A przybyła właśnie ryba wystaje z talerza każdym końcem. Jak na jedną osobę – ogromna. Żona od razu oddaje mi swoje dodatki, oprócz zieleniny oczywiście. Nie musze dodawać, że ci Wyspiarze to mistrzowie świata w takim jedzeniu.

Docieramy do portu, impreza trwa w najlepsze. Dzisiaj wieczór kabaretów i komików. Liczna widownia co chwilę wybucha szczerymi i głośnymi salwami śmiechu. Niestety, my nic nie rozumiemy. Po chwili siadamy na portowej plaży i z odgłosami zabawy w tle patrzymy sobie na kołyszące się w czarnej wodzie kolorowe łódki.

Finałem Carnaval de Valle Gran Rey jest impreza obejmująca cały brzeg  miasta. Najpierw fiesta na plaży miejskiej Playa de La Calera. Na środku placu pod Ermita de San Pedro stoi na cokole ogromna sardynka. Za ogonem sardynki, na rozstawionym podium, dwóch DJ’ów zagrzewa ludzi do tańca i zabawy. Wokół całego placu gomadzą się poprzebierani ludzie. Barwny tłumek szybko gęstnieje. Okolicznościowe kramy przeżywają małe oblężenie. Gdy upał lekko słabnie a ilość przebojów dyskotekowych mieszanych z typowymi canarios wzrasta, wszyscy dotychczas siedzący spokojnie w zadaszonych knajpkach wylegają na rondo przy plaży.  Pojawia się Mistrz Ceremonii i zarządza wyprowadzenie symbolu karnawału. Kolorowy tłum z sardynką na czele rusza w kierunku portu. Cały czas przy dżwiękach muzyki, bębnów i gwizdków. Impreza w porcie kończy się kanonadą sztucznych ogni.

Taguluche.

Postanawiamy nadrabić zaległości i zobaczyć pominiętą, a tak bliskią nas osadę Taguluche. Taguluche, które kusi nas swoją kaplicą Ermita del Buen Viaje za każdym razem, gdy spoglądamy na nią z wysokości miradora El Santo w Arure. Dodatkową atrakcją może być tam wodospad. Ale że Cascada de Taguluche należy do tych bardziej kapryśnych w pokazywaniu się, pytam naszej gospodyni. Słyszę: nooo… może być, ale może nie być, trzeba jechać i sprawdzić.

Do samego Taguluche można się dostać na trzy sposoby. Albo samochodem (30km z VGR) po szalonych zakrętach, albo z Mirador de El Santo ostrym zejściem (i morderczym podejściem), albo busem-widmo (którego oznaki kursowania widzieliśmy tylko na folderze).

Kluczowym miesjcem wycieczki jest skrzyżowanie dróg pod dumnie witającym łuszcącą się farbą Barem Taguluche. Z tego właśnie punktu można iść/jechać pod kapliczkę, można iść/jechać prosto aż do końca asfaltowej drogi i tam podejść pod wodospad, można też wąską drogą rolniczą ruszyć w kierunku (jak się póżniej okazało) plaży. Każdy kierunek jest warty wysiłku.

My zaczynamy od kaplicy. I jest to świetne miejsce na odpoczynek pod palmami. Jest jeszcze lepiej, gdy zauważam za budynkiem wąską dróżkę w górę. Dopiero gdy stoję 15m nad dachem ermity i widzę daleko w górze oczko kamiennego łuku na miradorze w Arure (na zdjęciu w prawym górnym rogu),  w pełni doceniam głębokość na jaką zeszliśmy.

Idziemy pod wodospad. Pniemy się wąskim szlakiem po tarasowych uprawach. W palmach wydzierają się głośno jakieś ptaki. Stajemy pod wodospadem. Mokra, pionowa ściana oznajmia: TU BYŁEM. Byliśmy na to przygotowani, ale jednak rozczarowanie jest. Niezaspokojeni szukamy kolejnego celu. Pada na tajemniczo wijącą się nad polami drogę rolniczą po drugiej stronie  Barranco de Taguluche. Niestety, nie ma skrótu, trzeba wrócić pod bar.

Jest tu jeszcze jedna wymieniana w szeroko pojętych 'internetach’ atrakcja: Embarcandero de Taguluche. Jest to stary, duży, kamienny pomost wypuszczony w otwarty ocean. Niestety, zobaczyć go można tylko z daleka, bo odcięty jest prywatnymi posiadłosciami. Maszerujemy więc w upale chłonąc olśniewający widok na ostre zbocza wpadające do błękitnej wody. Już mamy zawrócić, gdy na barierce pojawia się nagryźgolony farbą napis 'PLAYA’. Nie wiem, czy słowo 'nagryźgolony’ istnieje, ale idealnie oddaje głupawkę w jaką wpadamy od marszu i upału. Asfalt się kończy. Zaczyna się za to kamienista, ostra, wąska i pokręcona ścieżka w dół.

Anonsowana dużo wyżej 'plaża’ to dwie duże, nadgryzione żebęm czasu, wodą i obite kamieniami płyty betonowe. Wysokie fale wpadające do wąskiej zatoczki z hukiem wyrzucają na brzeg spore głazy i z głębokim mruczeniem zabierają je z powrotem. Mieliśmy tak już kiedyś w Alojera: jednostajnie narastający i opadający huk zagłusza wszystko. Do odpoczynku miejsce idealne. Czas wracać.

El Guro.

Głodni wodospadów na kolejny wypad wybieramy pewniaka: Cascada de Arure. Ruszamy z Valle Gran Rey, przechodzimy górnymi uliczkami całą dzielnicę La Calera i wzdłuż drogi idziemy do El Guro. Trasę już mamy przerobioną, więc bez niespodzianek. I ponownie jest fantastycznie. Znowu przedzieramy się przez gąszcze papirusów i bambusy, znowu brodzimy w wodzie, znowu ślizgamy się po kamieniach. Po dokładny opis trasy zapraszamy do zeszłorocznej relacji. Trasa niedługa, praktycznie po płaskim, z dużą ilością urozmaiceń. Trudność 3/10, zabawa 10/10. I nagroda na koniec: kapitalny wodospad z całym swoim otoczeniem.

Po drodze mijamy parę starszych (na oko 70)  Niemców. Ledwo dyszą i dzielnie maszeruja po przeszkodach. Pozdrawiamy się i zapytani pokazujemy im kierunek. Wieczorem spotykamy się w naszej ulubionej restauracji. Starszy Pan z uśmiechem rzuca: Widzicie? Przeżyliśmy!

Na wieczornej plaży kolejny raz słyszymy występy spotkanej już wcześniej pary muzyków. Tym razem deptak, plaża i my głośno spiewamy Creedence Clearwater Revival. Pychota.

Arure.

Jest nad Valle Gran Rey punkt, który mnie kusi za każdym razem gdy zadrę głowę. Samotne drzewo na szczycie stromego zbocza. Obieramy je na cel kolejnej wycieczki.

Jedziemy przed południem autobusem do Arure. Wysiadamy pod sklepem tuż za placem kościoła de la Salud i z Mirador del Santo ruszamy w stronę VGR.  Trasę znamy doskonale, bo jest to skrót do miasta ze zbiegu szlaków: zrobiliśmy ją w cieniu, w deszczu, w wichurze i w bezwietrznym gorącu pod czapą chmur. Dzisiaj kolekcję pogodową na szlaku Arure – Valle Gran Rey uzupełniamy o upał pod bezchmurnym niebem. Mijamy kolejne gromady pasących się kóz. Maszerujemy ścieżką po grani z olśniewającym widokiem na całe założenie Doliny Wielkiego Króla, od Arure aż po Valle Gran Rey z wypłaszczeniem Fortalezy pośrodku.

Już nad samym miastem, na płaskowyżu Żona chowa się w cieniu ruin domu pasterskiego. Na otwartym terenie upał pali bezlitośnie.

Rozdzielamy się: Najlepsza Połowa zaczyna zejście, ja jeszcze idę pod upatrzone z dołu drzewo. Dojście jest bezproblemowe. Widok obłędny. Warto, zdecydowanie warto było.

Schodzimy ścieżką prosto do naszego domu w górnej części La Calera. Wieczorem na msg pisze z Polski kumpel „Patrzysz na mecz??? W drugiej minucie przegrywamy DWA ZERO!” Włączamy laptopa i z rozbawieniem oglądamy ten blamaż do końca.

Przy okazji podpowiedź: jeżeli bezproblemowo chcecie oglądać po polsku platformy streamingowe lub polskie telewizje – miejcie dobry VPN. Bez tego możecie mieć problem z lokalizacją.

 

Barranco de Valle Gran Rey.

W każdą niedzielę na placu za parkingiem Gua Gua odbywa się Marcado de Valle Gran Rey. Czyli pchli targ, rękodzieło i gadżety dla nielicznych turystów. Mieliśmy do niego kilka podejść, za każdym razem licząc, że trafimy na coś ciekawego. Niestety, niczego interesującego nie znaleśliśmy.

Za to prosto z targu można iść na wycieczkę wokół Barranco de Valle Gran Rey. Z placu kierujemy się za kościółek Santuario de los Reyes. Dalej aż do Restaurante La Vizcaina. W ubiegłym roku tutaj zaczęliśmy drogę powrotną. Tym razem przechodzimy całą Calle San Antonio. Wspinamy się między domy na zboczu i oglądamy stromo pnące się tarasowe pola.

Cała okolica tchnie spokojem i zapachem cytrusów. Gdy ulica skręca w lewo u szczytu doliny, nad nami widzimy  scieżkę wiodącą gdzieś wysoko w górę. Siadamy w cieniu i sprawdzamy na mapie. Tak powstaje plan na kolejną wycieczkę.

Dołem doliny wracamy do domu. Całe obejście malowniczej Barranco de VGR to zaledwie dziesięć kilometrów, ale upał wzmaga zmęczenie. Odpoczywamy do pory obiadowej i idziemy na posiłek do El Puerto. Póżniej wzdłuż brzegu na plażę miejską. Na deptaku, jak co wieczór zaczynają gromadzić się ludzie. Siadają na kamieniach, nielicznych ławkach, na szerokim murze. I na plaży. Wszyscy oczekujemy na kolejny spektakularny zachód. I te zachody w VGR to coś, co można oglądać wieczór w wieczór i nigdy się nie nudzą. Gdy niebo z błękitu przechodzi przez odcienie zielonego w pomarańcz a później w głęboką czerwień. Temperatura spada do dwudziestu kilku stopni. Jest przyjemnie. Bardzo przyjemnie.

Las Hayas.

Znowu jedziemy autobusem do Arure. Wysiadamy pod kościołem De la Salud i kierujemy się znakami na Las Hayas. Droga zaczyna się od przecinania asfaltu lekko wznoszącymi się skrótami. Trasa jest łatwa, niestety po zupełnie odsłoniętym terenie. Dopiero w Las Hayas łapiemy pierwszy cień i chwilę odpoczywamy. Zapasy wody zaczynają się kurczyć. Co kawałek świetne widoki na zieleń połączoną z błękitem, palmy na ukwieconych łąkach. Liczne drogowskazy traktujemy jako wskazanie mniej-więcej, a nie konkretne pokazanie ścieżki. Cały czas towarzyszy nam ogrom Fortalezy z przyklejonymi pod nią czerwonymi dachami Chipude.

Szlak jest spektakularny, ale dopiero gdy mijamy dzielący nas od El Cercado głęboki wąwóz Barranco del Agua , dopiero gdy zaczynamy zbliżać się do górnej grani naszej doliny, dopiero gdy znowu pokazuje się ocean – panorama wyspy w każdą stronę powoduje, że przystanki robimy co kilkaset metrów. W jednym z takich punktów ktoś sprytny postawił ławkę. Siadamy, dopijamy resztkę wody. Żar leje się z nieba. Całe założenie Barranco de Valle Gran Rey mamy u stóp. Daleko w dole.

Schodzimy ostrym szlakiem po luźnych kamieniach. Nie wyobrażam sobie tego zejścia w innych butach, niż dobre trekki. Każdą z nielicznych palm traktujemy jako zacienioną wyspę. Na dole od razu pędzimy do malutkiego sklepiku i kupujemy duże, chłodne piwo. Pijemy je na progu supermercado. Najlepsze piwo w życiu. Wracamy między schowanymi przed upałem ogródkami i zbieramy walające się pod nogami limonki. Dojrzałe, zdrowe, obłędnie pachnące. Po całym dniu na trasie należy nam się nagroda. Mimo, że nogi odmawiają posłuszeństwa, robimy kolejne kilometry i udajemy się prosto na drugi koniec miasta do portu. Choco a la plancha i filet de peto w El Puerto są dobrą nagrodą. Zakupione po drodze wino, które pijemy na plaży  – również. Do wina przygrywa nam wielokrotnie spotkany już duet. Wrzucamy im drobne do czapki i idziemy spać. To był długi i dobry dzień.

Wrzucę jeszcze cennik z restauracji El Puerto w roku 2023. Do tej chodzimy najczęściej, ale ceny w zasadzie są bardzo podobne w każdej innej. Trochę wyżej było kilka dań poglądowych, każda pozycja to kompletny posiłek z dodatkami. Wszystkie są warte grzechu obżarstwa, ale to już podkreślałem w poprzednich wpisach.

Na koniec – miłe zaskoczenie. Ostatniego wieczoru robimy pożegnalną rundę po wszystkich plażach. Bardzo nam szkoda, że to już. Jest po zachodzie, siedzimy w ciepłym piachu. Na deptak znowu przychodzi para muzyków. Podchodzimy bliżej i siadamy na murku. Po kolejnym secie przebojów wokalista dziękuje: Gracias, Thank You, DZIĘKUJEMY!  A grająca na gitarze dziewczyna dodaje „Jezuuu, ale jestem wykończona…”  Bez chwili wahania pytamy „Are You from Poland?  No to świetni jesteście!” I gadamy chwilę życząc wzajemnie powodzenia. Miły akcent na do widzenia.

Czas do domu.  Trzeba zacząć planować kolejny powrót na 'naszą’ wyspę La Gomera…

 

 

PS1:

A propos dyskusji o rzekomej wizycie Krzysztofa Kolumba w San Sebastian de La Gomera. Otóż…. nie wiadomo 🙂 Historyczny przekaz jest taki: tuż po wypłynięciu armady z kontynentu na statkach doszło do buntu. Kolumb zawinął i mieszkał w Las Palmas na Gran Canarii. Jego kapitanowie wylądowali na Gomerze w celu uzupełnienia wody i zasobów ludzkich. Czyli żeby wcielić dobrowolnie lub na siłę nowych marynarzy. Sam 'kolumbowy’ kościół Iglesia De La Asuncion „…w którym żeglarz modlił się o pomyślną podróż”… zbudowano długo po odkryciu Ameryki. A legenda o kochance, którą wielki Krzysztof odwiedzał na tej zapomnianej przez Boga prowincji jest… na zdrowy rozsądek… niepraktyczna. Jednoznacznych dowodów na to, że Kolumb spędził choćby noc w 'swoim’ domu przy porcie, niestety nie ma.

PS2:

Czytając obiekty marketingu bezpośredniego odnoszę wrażenie, że ludzie przybywający na La Gomerę cierpią na poważne zaburzenia zdrowia psychicznego i fizycznego. I wymagają leczenia wszelkimi sposobami medycyny naturalnej, fizjoterapii, yogi, tańcem, zapachami i medytacją. I nam też każdy pobyt na tej wyspie leczy dusze i ciała bezinwazyjnie. Polecamy 🙂

 

dwojezplecakiem.pl

 

         
                       UWAGA! – Update 2024r – ZMIANY!  Zapraszamy na stronę:
                                                             www.lagomera.top

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *