(23) BARCELONA – nie tylko centrum

dwojezplecakiem - Barcelona

Na drugie starcie z Barceloną wybraliśmy środek lata i sam środek wakacyjno-turystycznego oblężenia. Bo Barcelona to nie tylko zadeptane centrum.  I to po części  zdefiniowało nasz drugi, dłuższy od poprzedniego wypad do tego pięknego miasta. Piszemy to z całą odpowiedzialnością i potwierdzamy: rozległego, smacznego, pięknego miasta.

Zaczęło się oczywiście od pomysłu Najlepszej z Żon: majowym wieczorem siedzimy na balkonie, rozmawiamy leniwie. Ni stąd, ni zowąd pada lekko rzucone w powietrze „Ale bym zjadła paellę… pamiętasz tę 'naszą’ w Barcelonie?”.  Mnie dwa razy powtarzać takich rzeczy nie trzeba. Biorę laptopa, szukam okazji. Pół godziny później bilety na lot już kupione, hotel zarezerwowany.

Tym razem lecimy na lotnisko El Prat. Lądujemy koło 16tej, w automacie biletowym kupujemy bilety 10cio przejazdowe. Dla nas to najkorzystniejsza opcja, dzięki której mamy zamiar objechać dalsze krańce miasta. Do centrum z El Prat jedzie się autobusem pół godziny, na Placu Hiszpańskim przesiadamy się w metro (na tym samym bilecie) i po chwili wysiadamy pod Łukiem Triumfalnym. Mieszkamy tuż obok ronda przy Łuku. Hotel jest bezobsługowy. Zgodnie z otrzymaną instrukcją (wpisz kod, otwórz drzwi, wejdź do windy, jedź na odpowiednie piętro, wpisz kod, otwórz drzwi) dostajemy się do pokoju. Jest jeszcze wcześnie, upał zelżał, idziemy na małe zakupy i na plażę.

Siedząc w ciepłym piasku, obserwując odpoczywających ludzi, zastanawiamy się, co zrobić z jutrzejszym dniem. Wygrywa barcelońskie oceanarium. Lubimy takie miejsca. Porównamy je z akwarium lizbońskim.

Wracamy przez dzielnicę gotycką, siadamy na chwilę na schodach Catedral de Barcelona. Gdy byliśmy tu poprzednio, plac był zastawiony świątecznymi straganami a z każdej strony atakowały bożonarodzeniowe świecidełka. Teraz wieczorny Placita de la Seu jest opanowany przez występy tancerzy, śpiewaków i innych sztukmistrzów. Świetnie. Powoli wracamy, rano trzeba wstać wcześnie.

Dzień zaczynamy od ulubionego przez nas sposobu na rozpoczęcie dnia: mała knajpka z lokalsami, buła z wkładką, kawa, ciacho. Petarda endorfinowa i kolejne zderzenie z językiem katalońskim. Do oceanarium mamy od knajpki tylko kawałek i meldujemy się pod kasą już o 10tej rano. Kolejka jest na szczęście krótka, bo słońce zaczyna na otwartej przestrzeni poważnie grzać.

Aquario de Barcelona mieści się w strefie portowej. Jest do duży budynek naprzeciw patrzącego w morze Krzysztofa Kolumba. Wchodzimy do przyjemnego chłodu. Zanim dotrzemy do głównego zbiornika, mijamy dzisiątki większych i mniejszych akwariów z wodną fauną i florą, zahaczamy o małe kino z projekcją tematycznych filmów, zaglądamy w paszczę ogromnego kaszalota, podglądamy pingwiny i meduzy.

Atrakcją największego zbiornika w tym oceanarium jest przejazd ruchomym chodnikiem w korytarzu otoczonym przez wodę, z rybami, płaszczkami i rekinami pływającymi tuż za szybą. Całość zwiedzania zajmuje nie więcej niż dwie/dwie i pół godziny. Chyba, że jesteście z dziećmi – wtedy spokojnie dodajcie godzinę. Atrakcji dla dzieci jest mnóstwo: od klocków i zjeżdżalni przez labirynty po mini-łódź podwodną.

Według nas, jako wartość poznawcza i atrakcja dla dorosłych – lizbońskie oceanarium wygrywa.

Gdy wychodzimy z klimatyzowanego budynku, kolejka do kasy ma kilkaset metrów a z nieba leje się żar. Po lewej widok zamyka wzgórze Montjuic. Mamy jeszcze dużo przejazdów na zakupionych biletach – czas skorzystać. Idziemy znowu na Plac Hiszpański i autobusem linii 150 jedziemy na Castell Montjuic.

Twierdza obronna na szczycie góry sama w sobie nie jest specjalnie spektakularna. Ale widoki z niej w każdą stronę wielokilometrowego założenia Barcelony w dole już zdecydowanie spektakularne są.

Warto się zapoznać z historią Twierdzy Montjuic i krwawego epizodu, kiedy armaty warowni obróciły się w stronę miasta i mordowały jego mieszkańców. Ciekawostką i znakiem czasów najnowszych jest… Muzeum Pandemii. I warto czytać tabliczki informacyjne przy murach – z nich dowiedzieliśmy się o niespotykanych nigdzie indziej w świecie architektonicznych rozwiązaniach obronnych.

Na wzgórzu Montjuic mieści się jeszcze stacja (a właściwie dwie) kolejki linowej, kompleks olimpijski ze stadionem olimpijskim, hotel z ogrodami, parki, wiele punktów widokowych i oczywiście dom Juana Miro – Fundacio Joan Miro. Wszystko połączone ścieżkami, schodami, uliczkami, podejściami i zejściami. I co dla nas najważniejsze – nie jest to wzgórze-muzeum. To miejsce żyjące codziennym życiem, biegaczami, piknikami na trawie, ludźmi wyprowadzającymi swoje psy. To tutaj właśnie wypatrzyliśmy cel na kolejny dzień, ale o tym później.

Bo teraz wracamy na chwilę do hotelu. Wieczorem długi spacer na upragnioną paellę i długi spacer przez Plac Kataloński aż do Łuku Triumfalnego. Taki plan.

Na kolację idziemy wzdłuż plaży. Mamy swój ulubiony, przetestowany lokal. Mała, rodzinna restauracja prowadzona nieprzerwanie od roku 1921. Ciasna, niewiele stolików, ściany obwieszone portretami (zapewne) przodków i licznymi zdjęciami właścicieli. Zwłaszcza jednego, obecnego właściciela. I ten starszy już pan jest praktycznie cały czas obecny na sali. Pogania pracowników, pyta gości, czy wszystko w porządku, pomaga podawać do stołu. A samo jedzenie? MISTRZOSTWO. A jedliśmy paelle w różnych miastach Europy. Wychodzimy najedzeni, nasyceni dobrym winem, z chęcią do życia i pewnością, że jutro to powtórzymy.

Jesteśmy przy plaży. W wakacje należy bywać na plaży. W Barcelonie nawet nie wypada na plaży wieczorem nie bywać. Siadamy w piasku. Obok, po prawej dwie starsze panie na kocyku piją wino i zażarcie dyskutują. Po lewej nad grupką młodzieży unosi się chmura marihuanowego dymu. Przed nami dół w piachu kopią małe dzieci. Za nami quadami powoli przejeżdża policyjny patrol. Nikt nie zwraca uwagi na spacerujących za rękę dwóch facetów lub dwie kobiety. Wszystkie plażowe siłownie i rozmaite kontrukcje do uprawiania kalisteniki zajęte przez ćwiczących. Joga w dużej ilości. Wieczorna plaża w Barcy jest super.

Przypominam sobie o dawno nieużywanej aplikacji w telefonie. Jest to apka do ocalania jedzenia przed wyrzuceniem, które odbiera się tuż przed zamknięciem restauracji/baru/pizzeri/knajpki. Kosztuje to ułamek ceny wyjściowej, zawsze trafialiśmy na świeże produkty i zawsze był to doskonały koloryt lokalny. Korzystaliśmy z niej już wiele razy i w różnych krajach. Najlepsze są 'paczki niespodzianki’. I na takie postawiliśmy właśnie tu i teraz. Kliknięciem kupiłem niespodziankowe zestawy tapas. Wymusiło to kolejny spacer pod Katedrę Barcelońską i Plac de la Seu . Wbudowana w aplikację nawigacja prowadzi do celu. Po szybkiej instrukcji od personelu wybieramy tapasy. Ja biorę dwie przegryzki na zimno, dwa różne barcelońskie krokiety ziemniaczane na ciepło i również na ciepło kanapkę z pieczoną rybą i ostrą papryczką. Gdy jeden z pracowników pakuje moje łowy do pudełka na wynos, drugi błyskawicznie uzupełnia na ladzie poczynuione przeze mnie ubytki. Wszystko jest świeże. I o to w tym chodzi – żeby nie zmarnować produktu. Siadamy na schodach katedry i jemy to co ciepłe. I na schodach KATEDRY, jedząc tapasy, siedzimy wśród licznych ludzi też jedzących, pijących, palących, oglądających występy na placu.

Taka właśnie jest Barcelona. Tak łączy sacrum z profanum.

Kolejny dzień  – cel: Tibidabo. Górujące nad miastem wzgórze ze świecącym bielą kościołem, kołem młyńskim i wyglądającą z daleka na ogromną wieżą przekaźnikową. Wysoko nad i daleko za parkiem Guell. Żeby się tam dostać, trzeba połączyć kilka środków transportu. Na Plac Hiszpański dojeżdżamy metrem, potem wsiadamy do autobusu. Wysiadamy pod dolną stacją kolejki wagonikowej. Już jest ładnie, a przecież to dopiero początek wyprawy. W kasie możemy zdecydować, jakie atrakcje będą nas interesowały. Można jechać w jedną stronę, można kupić bilet powrotny, można kupić bilet na kolejkę i wstęp do parku rozrywki na górze. Nas lunaparki, choćby nie wiem jak zabytkowe, nie interesują.

Gdy wysiadamy na górnej stacji i przechodzimy na zawieszony na zboczu plac – widok obezwładnia. Cała Barcelona u stóp. Jest doskonała widoczność. Po lewej z miasta wyrastają wieże i dźwigi Sagrada Familia. Po prawej od błękitu wody odcina się Montjuic. Całkiem w lewo zauważamy intrygujące wysokością trzy strzeliste kominy. Tam również się wybierzemy. Tymczasem wspinamy się po schodach do Świątyni Serca Jezusowego. Zewnętrzne ściany jej dolnego poziomu od razu kojarzą się nam z portalem Sagrady. I tu kolejne zaskoczenie: Temple Expiatori del Sagrat Cor to DWA kościoły. Postawione jeden na drugim i całkowicie różniące się stylem. Takiego przybytku jeszcze nie widzieliśmy, więc uciecha też podwójna.

Spod świątynnego wyjścia doskonale widać drogę na nasz kolejny cel wycieczki: Torre de Collserola. To właśnie ta ogromna wieża telewizyjna, doskonale widoczna z każdego punktu miasta. Spacer nie jest ani długi, ani wymagający. Ciekawość wzmagają znaki informacyjne o mieszczącym się na wieży punkcie widokowym. Gdy docieramy do celu, okazuje się, że wejście tymczasowo nieczynne. Nie sprawdziliśmy, nasza wina, trudno. Za to widok na całe założenie Tibidabo wynagradza rozczarowanie.

Wieczorem, idąc na plażę, wstępujemy na dworzec kolejowy Estacion de Francia. Mimo, że nie jest tak zdobny, jak dworzec Sao Bento w portugalskim Porto, to robi wrażenie ogromem i rozmachem konstrukcyjnym. Warto zapuścić się w tę okolicę, bo przecież w bezpośrednim sąsiedztwie jest i ZOO, i Parc de la Ciutadella, i Arco de Triunfo. A po drugiej stronie torów kolejowych zaczynają się już plaże.

Przy okazji: sam Park Cytadeli (Parc de la Ciutadella) wart jest zobaczenia i poświęcenia czasu. Jest dość duży i upstrzony rzeźbami. Z ogromnym monumentem Neptuna. Z jeziorkiem, po którym można popływać łódkami. Z mnóstwem ptaków. Z zakątkiem, gdzie z ręki można karmić krzykliwe papugi. Albo po prostu siąść na trawie i odpocząć. A jeśli nie odpocząć, to wziąć udział w grupowych ćwiczeniach. Jest tam co robić.

Niedziela w Barcelonie jest dniem specjalnym. W pierwszą niedzielę miesiąca większość barcelońskich muzeów jest otwarta ze wstępem wolnym od opłat. Generuje to kolejki, ale warto na taki dzień ułożyć sobie plan i wstać wcześniej. My niedzielę zaczynamy od Muzeum Picassa i prawie sąsiadującego z nim Muzeum Sztuki Nowoczesnej MOCO. Gdy już po zwiedzaniu wychodzimy z powrotem na wąską ulicę Calle de Montcada, kolejka do darmowego wejścia wymusza przeciskanie się między kilkusetmetrowymi szpalerami ludzi. Dlatego właśnie te najpopularniejsze muzea warto wybrać jako pierwsze i jak najwcześniej.

Następnym kierunkiem jest wybór Lepszej Połowy: Muzeum Designu. Łatwo trafić, wystarczy kierować się na przypominającą ogromnego ogórka wieżę centrum biznesowego Torre Glories. Samo Museo del Disseny de Barcelona to kilkupietrowy, nowoczesny w bryle budynek. I to muzeum było dla mnie najprzyjemniejszym zaskoczeniem: galeria street-artu, zbiory wzornictwa przemysłowego, gabloty z historycznymi okładkami magazynów, ceramika Picasso i Miro, instalacje antywojenne.

I nigdy bym nie przypuszczał, że będę z zafascynowaniem śledził zmiany na przestrzeni dziejów… w damskich kieckach. A jest ich całe piętro i są ŚWIETNE.

Nogi zaczynają nas boleć. W okolicy jeszcze jedno muzeum, tym razem mój wybór: Museo de la Musica. Kapitalne! Jako człowiek brzdąkający na gitarze i zawodowo związany z dźwiękiem, cieszyłem się tam jak dziecko w sklepie z zabawkami. A film o graniu narysowanego pisakiem na taśmie dźwięku ? Miód z boczkiem.

Naprawdę jesteśmy zmęczeni. Wsiadamy do podmiejskiej kolejki i jedziemy na Sant Adria de Besos. To właśnie te trzy strzeliste kominy widziane z placu na Tibidabo. Les Tres Xemeneis to pozostałości po elektrowni. Wysokie na ponad siedemdziesiąt metrów, otoczone murem szczelnie zakrytym graffiti stanowią imponujący pomnik industrialny. Jak pozostałości rampy przeładunkowej Pescante de Hermigua na wyspie La Gomera przypominają o dziedzictwie technologicznym. I dobrze, że takie miejsca są, że nikt nie zdecydował się na wyburzenie.

Wieczorem pod katedrą Św Eulalii (Catedral de Barcelona) spory ruch. Występy grup tancerzy gromadzą dużo gapiów. Schody zajęte. Siadamy ze swoimi pudełkami tapasów za bazyliką Santa Maria del Mar , na murku przy kameralnym placu Placa del Fossar de les Moreres. Polecam, bo wieczorem jest to magiczne klimatem miejsce. Siedzimy sobie, jemy, przypominamy sobie hiszpański serial o budowie tego kościoła (dostępny na jednej z platform streamingowych).

Być w Barcelonie i nie skontrolować stanu budowy Sagrada Familia to grzech. Po tradycyjnym rozpoczęciu dnia (buła/kawa/ciacho) spacerujemy nieśpiesznie w kierunku migających co chwilę miedzy budynkami wysokich dźwigów. Pod Sagradą tłumy. Gdy byliśmy tu późną jesienią, wydawało nam się, że było tłoczno. Teraz dopiero widzimy bład w rozumowaniu, bo gdy od strony zadrzewionego Placa de la Sagrada Familia próbujemy dostać się pod katedrę, przebicie się przez tłok staje się uciążliwe. Okrążamy więc cały plac i od strony Placa de Gaudi choć na chwilę staramy się przepchnąć w okolice wejścia.  Przy lejącym się z nieba żarze odpuszczamy. Na pewno wrócimy gdy Sagrada Familia zostanie ukończona. Teoretycznie ma to się stać na 100lecie śmierci Gaudiego, w 2026tym roku. Szczerze? Oby tak się stało, ale raczej się nie zanosi.

Wieczorem znowu na paellę. Na przystawkę wybieramy Pimientos de Padron. To barcelońska klasyka: małe zielone papryczki, upieczone i posypane grubą solą. Lekko słodkawe, o wyraźnym smaku, raczej łagodne. Po całym dniu w upale, wyjątkowo bierzemy do popicia piwo, a nie wino. Piwo jest lane z beczki, i o dziwo, jest bardzo dobre. Bo hiszpańskie piwa raczej do ekstraklasy zwykle nie należą.

Gdy jemy podchodzi do nas Pan Właściciel i tradycyjnie pyta: „Wszystko w porządku? Smakuje?”.  Chwalę jedzenie i dziękuję. Przy okazji wysilając cały swój hiszpański pytam: Senor, czy nad nami na zdjęciu jest z Panem Pep Guardiola? Starszy Pan się uśmiecha i odpowiada: „Tak przyjacielu, Pep zawsze do nas wpada, kiedy jest w Barcelonie”.

Autobus powrotny na lotnisko El Prat odjeżdża z Placa d Espanya, czyli zowu wracamy pod słynną Magiczną Fontannę. Font Magica de Montjuic jest ikonicznym miejscem wieczornej Barcelony. Podświetlona i tańcząca w rytm muzyki. Niestety –  z powodu kryzysu upałów jest nieczynna do odwołania. Po drugiej stronie Placy Hiszpańskiego charakterystycznym kształtem wabi Arenas de Barcelona – kiedyś arena corridy, teraz galeria handlowa. Ale uwaga – galeria ze świetnym tarasem widokowym. Dostać się na niego można albo jedną z wind zewnętrznych (opcja płatna) lub serią ruchomych schodów wewnątrz budynku (opcja darmowa). Widok na cały Plac Hiszpański, na leżące u podstawy Montjuic Muzeum Katalońskie, na park Joana Miro z ogromną rzeźbą strzegącą basenu, na Tibidabo.

Tymczasem na samym placu i wzdłuż całej prowadzącej w kierunku Montjuic Avenida de la Reina Maria Cristina zaczyna roić się od kibiców w charakterystycznych koszulkach FC Barcelona. Kleimy fakty z widzianym gdzieś wcześniej na mieście plakatem. Dzisiaj mecz! Tysiące ludzi mija nas maszerując w kierunku stadionu olimpijskiego na wzgórzu. Część stoi karnie w kolejce do postawianych autobusów. Ilość koszulek z numerem 9 jest zaskakująco duża, przynajmniej dla mnie, bo fanem piłki nożnej nie jestem.

Przyjeżdża i nasz autobus. Czas wracać do domu. Ale nie żegnamy się z tym fascynującym miastem. Wrócimy na pewno, bo to drugie obok Lizbony miasto, które zdecydowanie przypadło do gustu nam obojgu, w którym każde z nas znalazło coś dla siebie i w którym oboje czujemy się bardzo dobrze.

Hasta Luego Barcelona. Fins aviat!

dwojezplecakiem

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *