(18) PORTO – fiesta wśród zabytków

– PORTO. Ja chcę do Porto! – powiedziała nie podlegającym dyskusji tonem Najlepsza z Żon na początku roku, tuż po powrocie z Gomery.

Usiadłem przy komputerze, sprawdziłem ceny biletów lotniczych i dostępność noclegów, sprawdziłem odległości między koniecznymi do zobaczenia miejscami i zabytkami. Niecałą godzinę później bilety na tygodniowy wypad w czerwcu były zakupione a spanie zarezerwowane. Za przelot w obie strony zapłaciłem 380zł na dwie osoby. Nieźle. Mieszkanie w samym centrum, kilka kroków poniżej Katedry Se, wraz z opłatami miejskimi, kosztowało niecałe 250€. Całkiem nieźle.

Dzień przed wylotem padł mi aparat fotograficzny. Linie lotnicze ogłosiły pogotowie strajkowe. W Polsce z nieba leje się żar a media straszą powrotem covida.

O dziwo, odlot z Krakowa jest opóźniony tylko 0 godzinę. Przelot trwa równe 3h30m. Na lotnisku w Porto zmieniamy czas -1h. Kupujemy karty komunikacji miejskiej w automatach i ładujemy je za 2€ każdą. Karta turystyczna do komumikacji miejskiej (opłacalna przy wielu przejazdach)  nie będzie nam potrzebna. Do centrum można z lotniska dojechać autobusem albo metrem. Wybieramy  metro i po pół godzinie wysiadamy pod słynnym z zabytkowych ceramik, starym dworcem Sao Bento.

Jeszcze nie zwiedzamy, idziemy przejąć zakwaterowanie. Pierwsze co uderza nas po wyjściu spod ziemi – Porto GRA.  Porto gra i śpiewa na gitarze z lewej, na saksofonie gra z prawej. Porto śpiewa covery po angielsku i śpiewa po portugalsku. Co kilkadziesiąt metrów zmienia się melodia i grajek, ale muzyka nie ustaje.

 

Wchodzimy w wąskie uliczki i odnajdujemy nasze drzwi. Przemiła Pani Właścicielka oprowadza nas po mieszkaniu, łamaną angielszczyzną tłumaczy zasady i informuje o atrakcjach w pobliżu. Poleca miejsce na kolację. I wręcza duży, plastikowy młotek. Widząc naszą konsternację tłumaczy po angielsku-portugalsku, że będzie fiesta, że będzie święto. Sao Joao, SAO JOAO (Są Żułę)! Okazało się, że nieświadomie trafimy na jedną z największych fiest ulicznych w Europie (o samym święcie będzie niżej).

Pierwszy wieczór to czas na rozpoznanie najbliższej okolicy. Idziemy pod Katedrę Se, stajemy na chwilę na moście Ponte Dom Luis, patrzymy na malownicze oba brzegi rzeki Douro. Późno popołudniowe słońce miło grzeje. W tych okolicznościach przyrody powstaje dość naturalny plan: kupimy sobie jakieś porto + ciacho, znajdziemy jakiś dobry spot i zaliczymy romatyczny zachód z widokiem. W  supermarcado wybór pada na porto białe, bardziej wytrawne od czerwonego. Skoro wino i przekąski mamy w plecaku – czas na pierwszy spacer wąskimi uliczkami w kierunku rzeki.

Choć wieża Klasztoru Kleryków kusi górując nad miastem – dzisiaj sobie ją odpuszczamy. Z przyjemnością oglądamy bogate azulejos ze scenkami historycznymi na dworcu Sao Bento. Szeroką arterią  Rue da Silveira docieramy na zielony plac Infante Dom Henrique. Po prawej pnie się  Palacio da Bolsa. Przed nami, przez wąski przesmyk Rue da Alfandega, skrzy się rzeka z oświetlonymi na złoto budynkami po jej drugiej stronie.

Zaczyna się magia Porto.

Deptak nad wodą zapełnia się ludźmi. Niezliczone knajpki, restauracje, kramy z napojami i słodkościami. Promenada, jak i zresztą całe Porto ożywia się dopiero wieczorem.

Kierujemy się na Ponte Dom Luis i jego dolnym przęsłem przechodzimy na drugą stronę. Wchodzimy na górę pod kościół Serra do Pilar – bajecznie oświetlone założenie kompleksu zakonnego z jednym z najlepszych punktów widokowych na miasto. Stajemy na Miradouro da Serra do Pilar i patrzymy jak gaśnie Słońce a rozświetla się na złoto całe miasto. Z miejsca, w którym stoimy, Porto wygląda jak wielka złota moneta przecięta na pół ciemnym granatem Douro. Jedyne wyróżniające się kolorem punkty, to szara Se, poniżej biało oświetlone Paco Episcopal i jeszcze niżej Palacio do Bolsa. I oczywiście górująca nad miastem Wieża Kleryków (Torre dos Clerigos).

Pod murami klasztoru, tuż po drugiej stronie ulicy zaczyna się jakaś impreza. Schodzimy więc do parku Jardim do Morro, wdrapujemy się na niewielką górkę, siadamy wśród coraz liczniejszych ludzi. Wyciągamy z plecaka prowiant. Jak większość tutaj obecnych siedzimy na trawie, jemy, pijemy, rozmawiamy. Przed nami panorama nocnego Porto. Wokół nas dym marihuany. Ktoś tańczy, ktoś śpiewa. Gdzieś gra muzyka z przenośnego głośnika, kawałek dalej ktoś wyciąga gitarę. Jest ciepło. Jest dobrze.

Wstajemy rano i sprawdzamy prognozę pogody. Ma być chłodniej i może pokropić. Zakładamy więc wycieczkę do posiadłości Serralves. Fundacio de Serralves to duży kompleks parkowy, w którym znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej i dom z ogrodem – jedna z najsłynniejszych na świecie architektur Art Deco. Lubimy takie klimaty. Wstęp na wszystkie atrakcje kosztuje 20€ na głowę.

Mamy trochę ponad 5km do przejścia, więc po drodze zaliczamy typowe portugalskie śniadanie: kawa + ciacho. Kawa, czyli napój pijany przez portugalczyków wielokrotnie w ciągu dnia, to tradycyjna 'uma bica’. Anegdota mówi, że słowo 'bica’ to skrót od 'bebe isso com acucar’ czyli PIJ TO Z CUKREM. Jest mała, mocna i zawsze podawana z dwoma porcjami cukru do niewielkiej filiżanki. Jeżeli się tym ktoś jeszcze nie dosłodzi – koniecznie trzeba spróbować dowolnego ciastka. Oj, Portugalczycy potrafią robić słodkości. My zwykle (zwłaszcza ja bez dużej kawy nie potrafię funkcjonować) zamawiamy jednak kawę 'americana’, czyli dwa razy większą. Takie śniadania w Portugalii są naszą codziennością i zwykle za dwie kawy i dwa ciastka płacimy około 6€. Zatrzyk energii i wyrzut endorfin potężny.

Idziemy dalej, przechodzimy przez ogród botaniczny Jardim Botanico do Porto (dla nas nic szczególnego, trochę zaniedbany) i po kolejnej pół godzinie stajemy przed bramą Parque de Serralves. Kierujemy się do kasy muzeum, kupujemy bilety, oddajemy plecak do szatni (obowiązkowe!) i wchodzimy w świat dziwów. Oprócz stałych ekspozycji mamy szczęście trafić na dużą (ba! OGROMNĄ!) wystawę prac Marka Bradforda. I ze wszystkich instalacji i prac zgromadzonych w muzeum właśnie te wielkoformatowe 'Bradfordy’ robią na nas największe wrażenie. Zdjęcia tego nie oddadzą, ale jego 'Fire fire’ czy monumentalny 'Cerberus’ naprawdę wyrywają z butów nawet takich laików, jak my.

Następny budynek w parku – kino Casa do Cinema. Kino z siedmioma ekranami wyświetlającymi symultanicznie film. WARTO. Ścieżką po ogrodach kierujemy się na Casa de Serralves. Już w zasadzie jesteśmy zaspokojeni sztuką i choć budynek jest naprawdę imponujący, nie bardzo chce nam się wchodzić do środka.

Dla przyzwoitości zagąlądam przez drzwi. Tuż za nimi duży plakat: JOAN MIRO SIGNOS E FIGURACOES. Nie ma mowy, żebym odpuścił. Już kiedyś to pisałem przy okazji relacji z innego muzeum: moja Lepsza Połowa, jako umysł ścisły, woli precyzyjną kreskę Salvadora Dali, ja zaś wolę szaleństwo ekspresji Pollocka. A Miro jest dla mnie Guru i Pantokratorem.

Obrazy, szkice, akwarele. Dwa piętra mojego własnego raju. Gdybym w Porto już nic nie zobaczył, i tak byłbym usatysfakcjonowany.

Kolejna atrakcja parku – Treetop Walk. Czyli ścieżka z drewnianych pomostów zawieszonych między drzewami. Dla mnie duże rozczarowanie, nie polecam. Tymczasem niebo przejaśniało. Sprawdzamy na nawigacji – do plaży mamy tylko dwa kilometry. Trwa pora lunchowa, więc po drodze szukamy jedzenia. Trafiamy na restauracyjkę Tavi przy ulicy Senora da Luz. Wygląda zachęcająco. Zamawiamy dwa razy francesinhe i piwo.

 

To dobre miejsce na przybliżenie przysmaków Porto:

  • Francesinha – gdy pierwsza w życiu francesinha wjeżdża na stół, wiesz, że obowiązkowe do niej i podawane nierozłącznie frytki zmieszczą się do żołądka już z trudem. To duża, piętrowa, kwadratowa kanapka, nafaszerowana mięsem, kiełbaskami, szynką, zalana grubą warstwą roztopionego żółtego sera. Żeby nie było zbyt dietetycznie, pod serem kryje się jeszcze jajko. Całość pływa w gęstym sosie pomidorowo-piwnym. I frytki. Wygląda jak zawał i smakuje jak zawał. I zdecydowanie jest warta grzechu obżarstwa.
  • Bifana – buła z mięchem. Może być mniejsza, może być większa. Ale zawsze jest to świeża i dobra buła napakowana siekanym lub rwanym mięsem długo gotowanym w pikantnym sosie. Zresztą cała buła też powinna być umoczona w sosie i nim ociekać. Tania, dobra, sycąca.

 

  • Sardines – najlepiej grilowane sardynki na świecie. Portugalczycy robią to od stuleci i wiedzą co robią.
  • Caldo Verde – zupa kapuścianka z ziemniakami, mocno czosnkowa. Smakuje lepiej niż wygląda.
  • Bacalhau (dorsz) lub Dourada (dorada) – te ryby to duma całej Portugalii. Zawsze warto.

 

  • Pastel de nata – rodzaj babeczki z ciasta francuskiego wypełnionej masą budyniową i zapiekane do mocnego zarumienienia. Nie da się być w Portugalii i nie zjeść. Nam bardziej smakowały w Lizbonie.
  • Porto – mocne i (najczęściej) słodkie wino. Odmian jest wiele, warto popróbować różnych. Białe jest mniej słodkie od czerwonego, ale nigdy nie słabsze niż 19%

Nam bardzo zasmakowały wina zielone (vinho verde), a szczególnie  zielone Casal Garcia.  I jeszcze ciekawostka: duże piwo, to piwo 0,33l. Małe piwo to pojemność 025l. Piwa 0,5l w zasadzie można dostać tylko w lokalach nastawionych na turystę.

Wracamy na trasę. Najedzeni i już trochę zmęczeni kierujemy się na plażę. Nawet gdy słońce chowa sie za chmurami jest ciepło i przyjemnie. Po piasku spacerujemy w kierunku widocznej latarni morskiej. Dwa długie, betonowe mola przedłużają ujście Douro do oceanu. Jesteśmy na zachodnim krańcu Porto. Szukamy przystanku i autobusem linii 500 wracamy do centrum. Bilety u kierowcy(1,6€ sztuka). Po 25ciu minutach wysiadamy sto metrów od 'naszego’ mieszkania. Odpoczywamy chwilę z łóżka oglądając 'Spidermena’ z pełnym portugalskim dabingiem. Jeszcze chwila i znowu w miasto. Bo wieczorne Porto jest urzekające.

 

Rano dzień zaczynamy znowu od ciastka i kawy. Oczywiście w kolejnej kawiarence (pastelaria). Tym razem nie można zapłacić kartą. Warto mieć przy sobie gotówkę, sieć bankomatów jest gęsta.

Pokrzepieni maszerujemy w kierunku Klasztoru Kleryków. Mijamy firmowe sklepy FC Porto (dla fanów piłki kopanej) i od Kleryków odbijamy w prawo, do słynnej księgarni Lello. To w niej J.K. Rowling wpadła na pomysł Hogwartu. Na placu przed księgarnią  zatrzymuje nas muzyka, uliczny wykon Wicked Game (szlagier Chrisa Isaaka) jest wyśmienity.  Jest jeszcze wcześnie, gigantyczna kolejka do księgarni nas zniechęca.

W porze lunchowej idziemy do bifanerii Conga. Na bifanę oczywiście. Conga jest czynna od godziny 12tej, serwuje bifany na wynos lub przy stolikach, wewnątrz lokalu. Kolejka jest zawsze, ale idzie szybko i sprawnie. Buła z mięsem jest niewielka i smaczna. Śmiało można zjeść i dwie.

Tutaj dygresja: życie gastronomiczne w Porto dzieli się na trzy pory. Sniadanie (do 10tej), lunch (12-15) i obiad/kolacja (19-22). Pomiędzy tymi godzinami knajpki często są zamknięte, ale można prosty posiłek zjeść w pastelariach.

Druga strona rzeki to ciąg gastronomii z wystawionymi stolikami. Wszelkie odmiany porto, rozstawione grille, sklepiki z pamiątkami i długi szereg stoisk z rękodziełem. Zwykle jest dość tłoczno i na stolik raczej trzeba poczekać. Ale zdecydowanie warto zajrzeć na tę stronę Douro, bo widok na pnące się miasto po drugiej stronie jest kapitalny. Po raz kolejny to napiszę: żyjąca widokówka.

Zaglądamy jeszcze do WOW Porto – nowego i nowoczesnego kompleksu World of Wine schowanego za starymi halami portowymi. Jeszcze nie wszystko czynne, ceny zwiedzania i atrakcji dość wysokie. Za to widok na miasto z liczych tarasów wart wspięcia się po schodach.

Ponownie trafiamy na zachód Słońca. I ponownie podkręślę – warto to zobaczyć.

Na kolację wybieramy znalezioną w internetach małą, rodzinną restauracyjkę. Ale jak czytamy na kartce przyklejonej do drzwi – akurat jest nieczynna. Kilkadziesiąt metrów dalej trafiamy na kolejną. Wchodzimy. W środku sześć stolików i Starsza Pani uwijająca się między nimi. Z krótkiej karty zamawiam ośmiornicę dla siebie i rybę dla Żony. Do tego Pani Właścicielka poleca wino, co z ochotą przyjmujemy. Czekając na dania oglądamy wystrój i zauważamy, ze ta mała restauracyjka ma ponad sto lat i jest prowadzona przez czwarte już pokolenie. Na stole stają nasze zamówienia. Dodatkowo całkiem spory gar z ryżem, czerwoną fasolą, przyprawami i gęstym sosem. Moja całkiem słuszna porcja ośmiornicy jest, o dziwo, w panierce. Takiej jeszcze nie widziałem i nie jadłem.  I jest (co nie zaskakuje w tych rejonach) perfekcyjna. Za kolację w ścisłym centrum płacimy z napiwkiem 30€.

Co jeszcze warto zobaczyć? Katedra Se – warto zdecydowanie. Zresztą, nagromadzenie zabytków i muzeów tematycznych jest OGROMNE. Palacio da Bolsa, złoty Kościół Św Franciszka, Wierza Kleryków, Kościół Św Ildefonsa, stadion i muzeum FC Porto, wieczorne knajpki z fado, kolejka wagonikowa wzdłuż brzegu, liczne place/parki/ogrody. Jest w czym przebierać.

My, zmęczeni już trochę zwiedzaniem i miastem wsiadamy w metro i jedziemy na plażę. Wysiadamy w dzielnicy portowej, tuż pod Mercado Municipal de Matosinhos. I to jest adres, który polecamy zdecydowanie. To duża hala targowa z rybami, serami, mięsami, przetworami, zieleniną, owocami. No po prostu duży targ ze świeżyzną.

Największą zaletą tego miejsca są jednak knajpki, w których przyrządzane są specjały z tego samego miejsca, świeżo przywiezione i robione po złożeniu zamówienia a nie odgrzewane z lodówki. Ruch w knajpkach niewielki, jedzą głównie lokalsi. A do tego sporo tańsze niż w centrum. Kiedy zobaczyłem mnogość zwisających z haków i porozkładanych na ladach wędlin, od razu wiedziałem, że będę jadł kolejną francesinhe. Żona wybrała rybę dnia. Do tego oczywiście sałatki i obowiązkowe czekadełko. Tutaj dygresja: czekadełka w postaci oliwek/serów/wędlin/pieczywa są podawane zawsze, ale nie są darmowe ani wliczone w cenę posiłku. Jeżeli nie chcecie skorzystać – wystarczy odstawić na brzeg stolika, wtedy nie zostaną doliczone do rachunku. Za dwa spore dania obiadowe + dwa duże (0,33l) piwa płacimy 16€.

Idziemy na plażę. Przyportowa Praia do Titan ma ponad kilometr długości, jest czysta, zadbana i prawie pusta. Pogoda rozleniwia. Rozkłądamy się na piachu i obserwujemy sobie sprowadzane z redy do portu statki. Odmóżdżające… ale bardzo przyjemne.

Wracamy brzegiem oceanu. Zaglądamy do Castelo do Queijo – XVII-wiecznego fortu strzegącego niegdyś brzegu. Nieopodal znajduje się kolejna z atrakcji miasta, akwarium Sea Life Porto. Idziemy kolejny kilometr kapitalnym, drewnianym deptakiem nad falami rozbijającymi się o wystające z wody skały. Wygrzani i wyspacerowani łapiemy autobus i wracamy do centrum.

Z okien autobusu widzimy, jak na rzece instalują się platformy  z fajerwerkami.

Odpoczywamy chwilę w mieszkaniu. Za parę godzin zacznie się szaleństwo Sao Joao.

Gdy dwie godziny później wychodzimy na miasto, fiesta trwa już pod naszymi drzwiami. Nie na placu, gdzieś dalej. Dosłownie: otwieramy drzwi na ulicę i przepychamy się przez ludzi opierających się o  nie. Cała uliczka tańczy i śpiewa, dym z grilowisk roznosi zapach smażonych sardynek. Ledwo stawiamy krok za próg, a już otrzymujemy pierwsze puknięcia w głowy piszczącymi młotkami z głośnym zawołaniem 'Bom SAO JAO!’

Pod Katedrą Se jest więcej miejsca, to i impreza znacznie liczniejsza. Ktoś rozstawił kilka stołów i biesiada trwa w najlepsze. Cały czas przy chóralnych śpiewach portugalskich przebojów i popiskiwaniu młotków. Lane piwo  płynie strumieniami. Kto akurat nie je, nie tańczy i nie stoi w kolejce – idzie w dół, w kierunku rzeki.

Za Se przechodzimy przez skrzyżowanie i na szerokiej Rua de Carvalho trafiamy na kolejną imprezę: ktoś wystawił na balkon głośnik i grany z niego przebój Gusttavo Lima „Tche Tche Rere” natychmiast gromadzi spory, śpiewający tłum. Idziemy jakieś 700m pod Kleryków, tam na placu stoi duża scena, zobaczymy co się dzieje. Okazuje się, ze jeszcze nic, koncerty startują dopiero o 23ciej. Za to na sąsiednim placu, pod fontanną Fonte dos Leoes duża impreza. Siadamy na jakimś murku i chłoniemy atmosferę.

Zaczyna zmierzchać, na niebie pojawiają się pierwsze papierowe lampiony – kolejna tradycja Sao Joao. Bocznymi uliczkami schodzimy na deptak nad rzeką. Pod Palacio do Bolsa trzeba się już przeciskać, tyle jest ludzi. A przecież do pokazu sztucznych ogni o północy jeszcze dużo czasu. Na brzegu, na Praca do Ribeira, ze stanowiska didżejskiego rozchodzi się głośne techno. Tłuste basy  mocno niosą się miedzy wysokimi kamienicami i upchani pod fontanną Fonte do Cubo ludzie zaczynają tańczyć.

Przeciskamy się w kierunku mostu Ponte Dom Luis z zamiarem przejścia na drugą stronę Douro. Przejście jest już zamknięte przez strażaków, więc pobliskimi schodami idziemy w górę poszukać dobrego miejsca na fajerwerki. Oczywiście idziemy cały czas w tłumie, stukani młotkami, spowici dymem z palenisk i zapachem grillowanej ryby. Co chwilę w aplauzie oklasków i głośnych okrzyków startuje w niebo kolejny lampion. Gdy patrzymy w niebo, widać ich setki nad całym miastem.  Próbujemy zmieścić się na dziedzińcu Katedry Se, ale nie ma na to szansy. Znajdujemy sobie inne wygodne miejsce z widokiem na rzekę i w rozbawionym tłumie czekamy na północ.

Tuż przed godziną ZERO częsć świateł wzdłuż brzegów gaśnie. Zaczyna grać potężniejąca muzyka.

Północ. BUM! Zaczyna się!

To, że Portugalczycy umieją się bawić w fajerwerki, widzieliśmy już podczas zabawy sylwestrowej w Lizbonie (opisana tu: http://www.dwojezplecakiem.pl/sylwester-w-lizbonie/ ). I ponownie się nie zawiedliśmy. Oszałamiający pokaz doskonale zsynchronizowany z muzyką. Długi, kolorowy, z potężnymi eksplozjami na koniec. Świetny show. A przecież to tak naprawdę dopiero początek imprez Sao Joao, dopiero teraz  gwiazdy licznych koncertów na licznych scenach wychodzą na deski. Fiesta właśnie się rozkręca…

Poranek po nocy Sao Joao również nasuwa nam wspomnienia z noworocznej Lizbony. Porto wygląda jak wymarłe miasto po bitwie na puszki i plastikowe kubki. Ze wszystkich koszy na śmieci wystają piramidy butelek i śmieci. Gdy koło południa docieramy nad rzekę, pierwsza śmieciarka nieśmiało wjeżdża na deptak. Większość czynnych zwykle rano kawiarenek jest zamknięta. Pierwszy raz od tygodnia nad rzeką jest cicho, pusto i spokojnie. Miasto bardzo powoli budzi się do życia.

Porto. Czy warto? Bardzo na tak.

Porto vs Lizbona? Lizbona znacząco wygrywa. Może dlatego, że mamy ją bardziej oswojoną, mamy w Lizbonie 'swoje’ miejsca. A może dlatego, że jest dwa razy większa.

Podsumowanie:  już jesteśmy umówieni z naszą gospodynią na Sao Joao 2023.

pozdrawiamy

dwojezplecakie.pl

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *