Pomysł na Sylwester w Lizbonie urodził się nieodpowiedzialnie i przypadkiem: w maju wpadła mi na konto zarobiona nadprogramowo kasa. Zamiast chomikować, od razu usiadłem przy laptopie. Miałem kupić części do motocykla. Podniosłem klapę. Przywitała mnie tapeta ze zdjęciem z poprzedniego pobytu w Lizbonie. Chwile później bilety na samolot kupiły się same.
PRZED WYJAZDEM: Lizbonę oboje lubimy i nawet trochę już znamy. Lubimy ją za klimat odrapanych murów, za wszechobecne graffiti, za zabytki, za luz promenady nad Tagiem. I za pogodę. A że lizbońska impreza sylwestrowa należy do tych słynniejszych w świecie – postanowiliśmy dołączyć do zabawy.
PO POWROCIE: już wiemy. Już oboje się zdecydowaliśmy. Jeżeli z odwiedzonych miast mielibyśmy do życia wybrać jedno – na 100% byłaby to Lizbona.
(miejsca wymienione a nie opisane w tym tekście, opisaliśmy tu: https://www.dwojezplecakiem.pl/lizbona/)
Jak wspomniałem, bilety lotnicze na Sylwester w Lizbonie kupiłem już w maju. Do grudnia podrożały prawie dwukrotnie. Hotel również wybrałem od razu. Znalezienie niedrogiego hotelu w listopadzie czy grudniu graniczy z cudem, o ile w ogóle jest możliwe. Wybrałem ten sam, w którym byliśmy już wcześniej. Okazało się, że po zameldowaniu i zrzuceniu z siebie plecaków, od razu ruszyliśmy w miasto ulicami obwieszonymi charakterystycznym dla miasta suszącym się za oknami praniem. Wiedzieliśmy, gdzie iść do sklepu, gdzie zrobić zakupy, gdzie przywitać się z miastem, skąd zobaczyć pierwszy tego pobytu zachód słońca. Tak bardzo Lizbona wryła się nam w pamięć.
Pierwszy wieczór spacerowaliśmy dobrze znanymi uliczkami w kierunku Praca do Comercio. To tu już jutro miała odbyć się największa impreza w mieście. Na placu stoi scena (wieczorem koncerty!) i ogromna choinka. O kalendarzowej zimie przypomina tylko pozujący do turystycznych fotek polarny misio. Temperatura o zmierzchu spada do 12tu stopni.
Pierwsze spostrzeżenie: jest MNÓSTWO ludzi. Drugie spostrzeżenie: miasto jest BAJECZNIE rozświetlone świąteczno-noworocznymi dekoracjami.
Trzecie spostrzeżenie dociera z opóźnieniem: Lizbona jest spowita dymem i zapachem pieczonych kasztanów. Paleniska z kasztanami są dosłownie co kawałek. Porcja za 2,5€. Nie możemy się oprzeć magii i oczywiście próbujemy. I (tak między nami) szału nie ma, jedliśmy już lepsze.
Wieczór kończymy wizytą w Mercado da Ribeira. Żeby upewnić się, że jeszcze stoi i że jest czynny. To dla nas lizbońska Mekka kulinarna. Miasto przywitane, wino zakupione, idziemy spać.
Portugalczycy dzień rozpoczynają od kawy i ciastka. Nasza ulubiona kawiarnia jest dość daleko w Alfamie. Na niebie gęste chmury, na mieście leży mgła. Nie sprzyja to rozbudzeniu. Powłócząc nogami i marudząc (JA) oraz trajkocząc i biegając od sklepu do sklepu jak jamnik na kretowisku (ONA) idziemy ostro w górę. I JEST. Czeka na nas. ‘Nasza kawiarnia’, nasze (moje) wybawienie. Dwie kawy (duże latte i podwójne espresso) plus ciastko (razem 3,5€). Ciastko wymaga dokładniejszego przedstawienia. Chciałem kupić dwa, ale gdy Bardzo Miły Pan Sprzedawca podał pierwsze wybrane – z drugiego zrezygnowałem. Ciastko złożone z dwóch kromek (na oko 20cmX20cm), każda o grubości półtora centymetra. Coś jakby kruche ciasto francuskie umoczyć (aż do przemoczenia) w miodzie. Dodatkowo obie pajdy sklejone turbo-słodkim mazidłem o smaku i wyglądzie lukrowanych truskawek. Spokojnie jakieś tysiąc pięćset sto dziewięćset kalorii. ALE JAKIE PYSZNE!
Dygresja: idąc w poszukiwaniu kawy mijamy kolejne kamienice przyozdobione klasycznym i bardzo portugalskim azulejo. Czyli fasady domów pokryte płytkami ceramicznymi. Zabytkowa dzielnica, zabytkowe kamienice. Co zrobić, gdy płytka odpadnie a dokupić się już takiej nie da? Odpowiedź na zdjęciu.
Po zasłużonej kawusi schodzimy w kierunku Panteonu. I trafiamy przypadkiem na jedną z wielkich i cyklicznych atrakcji miasta – Feira da Ladra (Targ Złodziei). Kiedyś na obrzeżach miasta, teraz w turystycznej dzielnicy. Dawniej rzeczywiście handlowano tam towarami pozyskanymi niekoniecznie legalnie, aktualnie przysłowiowe mydło i powidło. Lub po prostu targ staroci. Duży, głośny, magiczny. Uwielbiam takie miejsca.
Na niebie wciąż chmury. Sprawdzam godzinową prognozę pogody i w tym momencie na miasto spływa słońce. A musicie wiedzieć, że zalana słońcem Lizbona wygląda obezwładniająco. Spacerujemy jeszcze trochę po Alfamie, schodzimy do Muzeum Fado (Museu do Fado).
Kierujemy się na nieprzyzwoicie letnio wyglądający Plac do Comercio. Stamtąd już nogi same prowadzą do Merkado da Ribeira, gdzie organoleptycznie konfrontujemy jedzenie z naszymi wspomnieniami. Ja zamawiam przebój poprzedniej wizyty, czyli burgera (genialne, ociekające osoczem siekane mięcho podane z ostrym serem, rukolą i słodko-kwaśną czerwoną cebulą). A Lepsza Połowa tradycyjnie, bacalhau (dorsz – fish of the day). Obie potrawy już jedliśmy, ale czego nie robi się dla nauki. Eksperyment wyszedł zachwycająco. Czyli to nie przypadek.
Wracamy do hotelu, po drodze kupujemy szampana. Trzeba dać nogom odpocząć przed wieczorem. Po drodze zauważamy dyskretną acz zdecydowanie wzmożona obecność policji i służb porządkowych. Dobrze.
Kasztany drożeją do 3€.
Sylwester w Lizbonie na Praca do Comercio startuje o 22giej. Gdy wychodzimy z naszej cichej dzielnicy w kierunku dolnego miasta, od razu wciąga nas kasztanowy dym i rzeka ludzi. Rwące potoki głów z bocznych uliczek łączą się w szeroką rzekę i ulicą Augusta płyną w kierunku bramek przed placem. Tu zamieszanie: okazuje się, że tak samo jak my, przynajmniej połowa sylwestrowiczów liczyła na wniesienie szampana w szkle na teren imprezy. Nic z tego. Więc pierwsza część party odbywa się już przed placem, gdzie tysiące piją swoje gazowańce wprost z butelek, głośno rzucając życzenia Happy New Year we wszystkie strony.
Plac jest ogromny, a i tak już wypełniony. Na scenę wychodzi lokalna gwiazda i zaczyna się show. Ta portugalska odmiana Budki Suflera porywa całe Praca do Comercio do śpiewu i tańca. Że nie znamy języka? A co to komu przeszkadza! Obok nas młoda, śpiewająca na cale gardło Japonka pyta, czy jesteśmy fanami zespołu. Mówię: nigdy ich nie słyszałem. ‘Me too’ odpowiada i śpiewamy dalej.
Zbliża się północ, przeciskamy się w stronę Tagu. Na deptaku wśród tłumu, znajdujemy na murku miejsce do siedzenia i zadzieramy głowy. Za nami odliczanie:
TRES
DOIS
UM
HAPPY NEW YEAR!
To co wydarzyło się sekundę później zostanie w naszych oczach jeszcze długo. Z zakotwiczonych poprzedniego dnia statków zaczął się pirotechniczny pokaz. Niby po prostu sztuczne ognie, ale ich skala, rozmach, kolory, synchronizacja – gigantyczne wrażenie. Do tego tłum wiwatujących ludzi, ściskające się w życzeniach pary, grupowe tańce. Euforia w lewo, euforia w prawo. Pięknie.
Fajerwerki jeszcze długo strzelają w niebo w różnych częściach miasta. Za nami na placu kolejna gwiazda porywa tłum do śpiewu. Gdy wędrujemy uliczkami, z zazdrością zauważamy, że tańczy, śpiewa i świętuje cała Lizbona. Bo południowcy naprawdę potrafią się bawić.
Żeby przybliżyć ogólne wrażenie, użyje krakowskiego porównania: wyobraźcie sobie starą, dobrą imprezę sylwestrową na krakowskim rynku. Rynku, na którym miejsce Sukiennic również zajmują ludzie. Połączoną z krakowskimi wiankami na Wiśle. Pomnożoną razy trzy. Gdy nad ranem, odurzeni atmosferą, lekkim winem, szampanem, z gardłami zachrypniętymi od życzeń wracamy do hotelu, temperatura spada do 9ciu stopni.
Wstajemy dość wcześnie. Chyba nawet za wcześnie, bo zwykle hałasująca Lizbona za oknem tym razem milczy. Tuż pod hotelem mamy knajpkę serwującą śniadania+kawę rano a tapas+piwo/wino wieczorami. Ciastka różnorakie są zawsze i są serwowane o każdej porze. Zaczynamy oczywiście od kawy i portugalskiego śniadania: wielkiej bułki z … omletem w środku. Ja dostaję w bułce omleta z chorizo, Lepsza Połowa z chudą szynką. Widocznie tak jest bardziej fit według właściciela.
Plan na dzisiaj jest prosty: jedziemy do Belem. Bo być w Lizbonie i nie być w Belem, to jak być w Krakowie i nie być na rynku. Przechodzimy przez park, który przeszliśmy już dziesiątki razy. Ale dopiero teraz, na zalanym słońcem zieleńcu, ujrzeliśmy pod stojącym tam pomnikiem… nagrobki. Znaczy płyty nagrobne, z medalionami, świeczkami, kwiatami. Od razu zaspakajamy ciekawość w necie: stojący na cokole Jose Tomas de Sousa Martins był lekarzem biednych, otoczony prawie religijnym kultem, do dziś sprawca cudownych ozdrowień. A kamienne tablice, które wzięliśmy za nagrobki, to pamiątkowe tablice dziękczynne.
Żeby dojechać do Belem kupujemy w automacie kartę komunikacji (0,5€) i doładowujemy ją za 3€. Karta obowiązuje na autobusy, tramwaje, windy i kolejkę podmiejską. Jeden przejazd za 1,5€ może trwać do godziny, ale przy zmianie środka transportu i tak trzeba skasować zbliżeniowo.
O ile w centrum Lizbony życie dopiero się budziło, o tyle Belem jest już zalane turystami. Spacerujemy pod Pomnik Odkrywców, siedzimy chwilę pod Torre de Belem, idziemy pod pomnik przy muzeum wojskowym (Monumento aos Combatantes do Ultramar). Pogoda piękna, żal nam jej tracić na zwiedzanie wnętrz. Ale lizbońskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej (Centro Cultural de Belem) odpuścić sobie nie możemy. Już na miejscu okazuje się, że jest tam akurat jakaś zamknięta i uroczysta impreza z garniturowcami, więc się nie pchamy. Zaliczamy jeszcze tradycyjnie Klasztor Hieronimitów i autobusem wracamy do Mercado da Ribeira.
Jesteśmy głodni, więc długo wybieramy dania. Równocześnie szukając miejsca do siedzenia. To nasz system już sprawdzony w MdR: jedno stoi w kolejce po jedzenie, drugie szuka wolnych krzeseł. Koło nas przechodzi facet niosący talerze wypełnione makaronami z Asian Lab. Zapach świeżej kolendry przesądza: kupujemy Pad Thai. Jeden z kaczką, drugi wege. I jest to kolejny w MdR strzał w dziesiątkę. Nie dość, że pyszne, to jeszcze syte. Poziom błogości podnosimy kawą i możemy ruszać dalej.
W tym miejscu rodzi się improwizowany plan na wieczór. Słyszę pytanie: pamiętasz takie kolorowe squaty, takie gruzowiska za Santa Luzia? Oczywiście, że pamiętam – to one są u mnie na tapecie, to dzięki tej tapecie tutaj jesteśmy. TYLKO GDZIE TO CHOLERA BYŁO?
Do windy Santa Luzia trafiamy bez problemu – jej tarasy (Miradouro Santa Luzia) to jedno z naszych ulubionych miejsc. Dalej trzeba było jakoś iść pod zamek, potem kluczyć uliczkami i wejść w odpowiednią bramę. Ruszamy. Pod zamkiem dołączamy do grupki ludzi wspinających się na mur. Wcześniej schowani na wąskich uliczkach, między wysokimi kamienicami nie zwracaliśmy uwagi na niebo. Teraz, stojąc na wzgórzu zamkowym trafiamy na olśniewający kolorami zachód słońca. I widać, jak to niebo żyje, jak przechodzi od pomarańcza do purpury i fioletu. I jest tłem dla podświetlonego na złoto Jezusa na drugim brzegu Tagu. Dla takich właśnie przypadkowych chwil warto czasem ruszyć się z domu, dla takich widoków i takiej atmosfery. A ja naprawdę nie jestem zbyt romantycznym wrażliwcem.
Po dwóch okrążeniach wzgórza nie trafiamy w ‘nasze’ miejsce. Coś robimy nie tak. O czymś zapomnieliśmy. Zaglądamy przez wielkie, drewniane, pomalowane na krwisto-czerwono drzwi w bielonym murze. Tak, to tu jest wejście. Udało się. Równocześnie znajdujemy zamkniętą już bramę na Miraduro de Recolhimento, z którego widok również lubimy. Schodzimy uliczkami w znalezione kiedyś zagłębie fado. Dzisiaj pozamykane na głucho, ale postanawiamy tu wrócić następnego dnia. Jesteśmy zmęczeni więc obieramy kierunek na hotel.
Nowy dzień zaczynamy z werwa ochotą. Że wieczór już mamy zaplanowany na fado, dzień przeznaczamy na poznanie północnych dzielnic miasta. Kierujemy się na park Eduardo VII, w którym ma być świąteczny kiermasz. Ślady noworocznej zabawy biją po oczach nieposprzątanym konfetti. Zwraca uwagę Krakusa jeszcze coś: ilość miejsca wygospodarowanego w miejskiej zabudowie na skwery i parki. Bo poza ścisłym centrum, zieleni i wolnej przestrzeni jest naprawdę dużo. A parki bywają ogromne. Jak właśnie Parque Eduardo VII, z ogromnym pomnikiem z jednej strony, kołem młyńskim z drugiej, mini zoo, własnymi punktami widokowymi i kilometrami alejek.
Inny ogromny plac zieleni jest na tyle duży, że przecinają go ulice. Zamknięty ogromną fontanną Fonte Luminosa. Sama fontanna, gdyby była w centrum miasta, na pewno stała by się jedną z głównych atrakcji miasta. Kolejne świetne miejsce na odpoczynek. Tak. Lizbończycy mają dużo zielonego.
Cena Kasztanów wraca do 2,5€.
Znajdujemy jeszcze jakieś kolejne punkty widokowe, sprawdzamy czy przystanek autobusowy z którego w nocy mamy dostać się na lotnisko wciąż stoi na swoim miejscu i kierujemy się na obiad. Wybieramy dużego steka z ryby o trudnej nazwie i grillowaną ośmiornicę. O ile ryba jest jak zwykle perfekcyjna (i to już nas nie dziwi), to zamawianie ośmiornicy, zwłaszcza w punktach masowej sprzedaży jedzenia, to czysta loteria. Bo ośmiornicę łatwo zepsuć. Na szczęście duża i gruba macka jaką dostaję jest idealna. Tak dobrą jadłem ostatnio na hiszpańskiej Gomerze. Trafiona w punkt i ułożona na smacznym pure z ziemniaków i czegoś tam jeszcze. Jeżeli jedzenie może być poezją, to na talerzu leżą mi całe Sonety Krymskie. Stan upojenia podbijamy jeszcze kawą, robimy jakieś zakupy i na chwilę wracamy do hotelu.
Gdy zaczyna się ściemniać idziemy do Alfamy. Ale tym razem nie od samej góry, Ale z placu Dom Pedro IV odbijamy w lewo i klucząc trafiamy w upatrzone wcześniej miejsce. Trafić było łatwo, bo już z daleka wabiły nas ogniste zaśpiewy. Zaułek, do którego trafiamy ma dwa poziomy. Na wyższym, przy niewielkim placyku jest kilka tętniących życiem knajpek. Lepsza Połowa znajduje wolny stolik, ja wchodzę do zatłoczonego wnętrza. W knajpie głośno przekrzykują się Portugalczycy, więc strzał z wyborem jest bardzo dobry – knajpa lokaleska. Zamawiam dwie kawy, ciacho dostaje gratis.
Taras niżej, kilka metrów od nas, przy wejściu do małej restauracyjki rozkładają się znowu dwaj gitarzyści. Gdy zaczynają grać, z wnętrza wychodzi tęga kobieta i zaczyna śpiewać. Koło nas zatrzymuje się przechodzący obok dziadek. Słucha chwilę, schodzi na dół i przyłącza się do śpiewu. Nagradzają go gromkie brawa. Starszy pan coś tłumaczy muzykantom i następny utwór śpiewa już sam. I śpiewa bardzo dobrze. Nie mam pojęcia o czym, ale skomplikowane wokale pozbawione są jakichkolwiek fałszów. Ponownie gromkie brawa. Dziadek się kłania, zabiera swoją siatkę z zakupami i idzie dalej. My jesteśmy zachwyceni.
Bardzo nam żal opuszczać to miasto. Jeszcze ostatnia przejażdżka tramwajem 28, jeszcze krótki spacer po ‘naszym’ parku Jardim Braancamp Freire. Jeszcze stoimy chwilę na Miradouro do Jardim do Torel chłonąc Lizbonę oświetloną przez przytłumioną kasztanowym dymem żółtą poświatę.
Sylwester w Lizbonie? Czy warto było? Bardzo. Tym razem nie rzuciliśmy się na muzea. Tym razem konsumowaliśmy Lizbonę tak, jak nas urzekła najbardziej: niespiesznie i wśród ludzi. Bo w tym mieście poza obleganymi atrakcjami historycznymi przede wszystkim trzeba usiąść nad brzegiem Tagu i grzać się w słońcu. Wypić poranną kawę gapiąc się na czerwone dachy. Trzeba pójść wieczorem na promenadę, rozłożyć się na którymś z szerokich siedzisk i patrzeć na przelatujące nad Ponte de 25 Abril po ciemniejącym niebie samoloty. Kupić wino i słuchać występów ulicznych. Tak. Zdecydowanie kochamy Lizbonę.
Znaleźliśmy jeszcze jedno ciekawe i bardzo lizbońskie miejsce. Chodząc po wieczornych uliczkach Alfamy trafiliśmy na publiczny szalet. Co w tym interesującego? Otóż całe ściany i sklepienie wokół tego przybytku zostało ozdobione komiksowym graffiti z historią Lizbony. Komiks jeszcze nie dokończony, miejscami jeszcze niedomalowany, ale totalnie fascynujący nawet bez znajomości portugalskiego. Czy autorzy go dokończą, czy porzucą?
Na pewno wrócimy i sprawdzimy.
dwojezplecakiem.pl
Chcę do Lizbony ! Z Twoim „przewodem” trafię w najciekawsze /najpiękniejsze miejsca tego urokliwego miasta ?