(17) LA GOMERA (powrót) – A co, jeśli lepiej już być nie może?

 

         
                       UWAGA! – Update 2024r – ZMIANY!  Zapraszamy na stronę:
                                                             www.lagomera.top

Początkowo ten wpis miał mieć podtytuł ‘Conquest of Paradise’, bo z takim nastawieniem wracaliśmy na wyspę La Gomera: w rytm monumentalnego przeboju Vangelisa: zdobyć, zajrzeć w każdą nie zajrzaną dziurę, zwiedzić, podbić.

La Gomera zaczęła wywracać wszystko już pierwszego dnia, a drugiego zatrzymała nas w biegu głośno szepcąc do ucha: zatrzymaj się, usiądź. Zobacz, jak słońce sączy się przez postrzępione liście palm. Widzisz? A co, jeśli lepiej już być nie może?

 

  Zwolnij.

    Usiądź.

   Popatrz.

   Skosztuj.

Taka jestem.

Zaznajomieni już wcześniej ze specyfiką tej wyspy (nasz pierwszy, nieporadny wpis – wybaczcie, to był nasz 'pierwszy raz’) (tutaj) wiedzieliśmy, czego się po niej spodziewać, co nam może się przydać a co będzie absolutnie niezbędne. I zdecydowaliśmy się lecieć na dwa tygodnie tylko z małymi plecakami. Tymi kwalifikowanymi jako kabinowy bagaż podręczny.

Wiedzieliśmy, że potrzebne będą dobre buty i softshelle. Mieliśmy zamiar dużo chodzić w górę, więc wybraliśmy bluzy z windstoperami. I jak się okazało później, był to strzał w dziesiątkę.

Wszystkie szczegółowe informacje zawarliśmy w poprzednim wpisie, więc tym razem spróbuję oddać Gomerę taką, jaką ją pokochaliśmy. Spokojnie, powoli  i niespiesznie. Bo obok walorów turystycznych, La Gomera to czysta metafizyka i odczucia pochłaniane całym ciałem i każdym zmysłem.

 

Bilety lotnicze na styczeń kupiliśmy z dużym wyprzedzeniem, do końca nie wiedząc, czy w tych szalonych czasach uda się wylecieć. Noclegi mieliśmy zarezerwowane już we wrześniu. W październiku zarezerwowałem w wypożyczalni samochód.

Gdy sprawdzałem dostępność kwater i aut w grudniu… NIE BYŁO NIC. Trochę się bałem najazdu turystów. Niepotrzebnie, ale o tym niżej.

Dodam, że od ostatniego pobytu wynajem samochodu podrożał prawie dwukrotnie, a droga przeprawa promowa o jedną czwartą. Koszty życia, autobusy, knajpki itp. podrożały niewiele.

Po tym przydługim wstępie – konkrety 😊

Wsiadamy do samolotu w Krakowie. Mamy spakowane maseczki FFP2 (wymagane w Hiszpanii) i wypełniony formularz SPTH (wymagany w Hiszpanii). Unijny certyfikat Covid i hiszpańskie SPTH mamy w telefonach i dodatkowo wydrukowane. Lądujemy na Teneryfie południowej, przechodzimy przez pomiar temperatury, okazujemy dokumenty. Jest ciepło. Pytam strażnika (Guardia Civil jest wszechobecna) skąd odjeżdża autobus do Los Cristianos i idziemy na przystanek. Z lotniska w kierunku portu możemy jechać albo pośpiesznym ‘40’ albo linią 111. Akurat podjeżdża ten pierwszy. Wsiadamy przez przednie drzwi, kupujemy bilety (6,40€ za dwa) i po dwudziestu minutach wysiadamy w Los Cristianos. Czasu nie mamy zbyt wiele, więc idziemy od razu do portu. Kupujemy bilety na Naviera Armas. Dwa bilety kosztują 82€ i konieczne jest wylegitymowanie się przy zakupie dowodem tożsamości. Bilety są imienne i na konkretną godzinę, ale tłumu nie ma i nie ma konieczności rezerwowania ich wcześniej. Boarding rusza pół godziny przed planowanym wypłynięciem. Jak na razie wszystko gładko, miło, punktualnie i z uśmiechem. Słońce Teneryfy ostro praży.

Godzina leniwego kołysania na falach i wysiadamy w San Sebastian de La Gomera.

DOTARLIŚMY!

W budynku przy porcie idziemy do biura CICAR. Już korzystaliśmy z ich usług i po raz kolejny mają najlepsze ceny. Za 10 dni płacimy 322€. Jest to ponad dwukrotnie więcej niż trzy lata wcześniej, ale i tak najtaniej wśród konkurencji. I pierwsze zaskoczenie: korzystając z promocji rezerwowałem najmniejszy i najtańszy samochód z manualną skrzynią biegów. Ale te najtańsze się skończyły, wszystkie wynajęte. Dostajemy więc samochód dwie klasy wyższy, w automacie. Że ja na co dzień jeżdżę z automatem – dla mnie bomba. BEZ DOPŁATY. Jako bonus dostajemy też dużą, analogową, papierową mapę wyspy. To bardzo dobrze, to bardzo ważne. Podpisujemy papiery i na parkingu tradycyjnie robię fotki samochodu z zewnątrz PRZED WYJAZDEM. Tak na wszelki wypadek. Mamy co prawda ubezpieczenia, ale strzeżonego Pan Bóg….

Pakujemy się i ruszamy do naszego Valle Gran Rey.

Pierwszy przystanek robimy tuż nad San Sebastian. Wysiadamy i michy cieszą się nam jak dzieciom. Patrzymy na stolicę w dole i na zasnuty chmurami wulkan Pico de Teide na Teneryfie. Już jest rewelacyjnie, a przecież dopiero wjechaliśmy w Gomerę.

Choć kusi, już bez przystanków jedziemy się zameldować. W VGR mieszkamy ponownie  w dzielnicy La Calera, ale tym razem wybraliśmy jej najwyższy punkt od strony wody. Auto zostawiamy na dużym i darmowym parkingu pod urzędem miasta. Tu przypomnienie: NIGDY NIE PARKUJEMY PRZY ZÓŁTEJ LINII. Podejście wąskimi uliczkami jest mordercze, słońce wciąż mocno grzeje, jesteśmy zmęczeni po podróży. Docieramy do domu, bardzo miła właścicielka wita nas owocami i butelką wina, załatwiamy formalności. Marzymy, żeby paść na łóżka i się wykąpać, lub wykąpać się i paść na łóżka. Oglądając mieszkanie wychodzimy na duży balkon i….

 

Patrzymy oczarowani. Wieje lekki i bardzo ciepły wieczorny wiatr. Zmęczenie i głód mijają jak ręką odjął. Szybka decyzja: kawa i idziemy w miasto na obchód.

Opróżniamy na szybko jeden z plecaków, przebieramy się do krótkich spodenek, podkoszulków i sandałów. Uświadamiamy sobie, że jest CZWARTY dzień stycznia. Zdecydowanie poprawia nam to nastrój. Cały czas w łunie zachodu schodzimy w kierunku plaży miejskiej i znanego nam już supermarketu spożywczego. Robimy podstawowe zakupy na śniadanie i nabywamy butlę wody na jutrzejszą wyprawę. Wszak plan pobytu mamy (JESZCZE!) napięty.

Idziemy przywitać się z plażą, pierwszy raz siadamy w nagrzanym, czarnym piasku. O zmroku życie się tutaj dopiero zaczyna. W tym momencie rozbłyskują neony ozdób świątecznych. Przypominam: siedzimy w ciepełku na plaży, ocean szumi… a my patrzymy na świecące aniołki, renifery, mikołaje i gwiazdki. Podnosimy wzrok i gwiazd widzimy znacznie, znacznie więcej. Przepiękne nocne niebo zwiastuje dobrą pogodę.

Kierujemy się deptakiem na port. Bo przecież musimy sprawdzić ceny i menu w ‘naszej’ ulubionej knajpce El Puerto. Menu jest. Restauracja niestety nieczynna. Na szczęście tylko przez dwa najbliższe dni. Wpadamy jeszcze z inspekcją na plażę przy porcie i powoli wracamy się przespać. Po kilkunastu godzinach na nogach mamy na dzisiaj dość.

W domu rozpakowujemy się do końca, bierzemy prysznic. Nie mamy na wyposażeniu telewizora. To rzadkość. Otwieramy szeroko drzwi balkonowe. Jemy jakąś kanapkę, odkorkowujemy wino, rozkrajamy pierwszy tego roku kozi ser. Ser jest podwędzany, wyraźnie słony i wilgotny. Rozkładamy się na tarasowych leżakach i kolejne dwie godziny mijają na chłonięciu otoczenia. Otoczenia tak całkowicie innego od tego, co mamy na co dzień. Jest dobrze.

———————————————————————————–

Na pierwszy dzień mamy zaplanowaną eskapadę na drugi koniec wyspy. Chcemy odwiedzić Vallehermoso  i zaliczyć po drodze jak najwięcej punktów widokowych.

La Gomera ma jednak wobec nas plany inne.

Napędzani przyzwyczajeniami budzimy się koło ósmej rano. Czas na Kanarach jest spóźniony względem Polski o godzinę, więc tak naprawdę budzimy się o dziewiątej i moja Lepsza Połowa już wstaje w panice, że na wszystko jest za późno, że przespaliśmy dzień, że nie zdążymy nic zwiedzić. Na zewnątrz jeszcze szaro. Robimy śniadanie, wyciągamy z plecaka kupione wczoraj kruche ciastka zalane syropem palmowym, parzymy kawę.

Odsuwam szeroko balkonowe drzwi i do wnętrza wtłacza się ciepłe powietrze pachnące oceanem. Wynoszę jedzenie na taras. W dole, na miasto od strony brzegu powoli spływają pierwsze promienie słońca. Ledwo dążymy się rozsiąść, a świt wychodzi zza góry i zalewa nas dniem. Jemy w mocno przyciemnianych okularach. Już przy kawie podejmujemy wspólną decyzję: wycieczka? Eeeeetam… PLAŻA!

Grzejemy się jeszcze trochę, pakujemy do plecaka ręczniki i książki. Idziemy w kierunku Playa de Ingles. To jedna z tych bardziej niebezpiecznych plaż, szukamy widzianej poprzednio tabliczki z liczbą ofiar szaleństw wśród fal i skał. Tabliczki już nie ma. Zajmujemy jedną z hobbicich norek. Taka lokalna wersja naszego parawaningu. Choć tutaj służy ochronie przed wiatrem a nie oznaczeniu terytorium i obronie przed plażowym sąsiadem.

Długo upału nie wytrzymujemy. Postanawiamy sprawdzić obecność wśród krabów. Przy takiej pogodzie masowo wylegają na wystające z wody głazy. Ale znajdujemy coś więcej. Znaczy to coś znajduje moją Lepsza Połowę: oglądam sobie kraby i ryby, robię fotki przecudnych okoliczności przyrody. Nagle: Ratuj! Chodź tu szybko!!

Patrzę, a tam u stóp Najlepszej z Żon z wody wystają… MACKI. I przyniesiona jedną z fal pomyka po kamieniach całkiem spora ośmiornica. Podchodzę jak najbliżej, żeby pooglądać. W końcu nieczęsto się to zdarza. Metrowy zwierzak już chlupnął do najbliższej kałuży i mam go w zasięgu ręki. Jeśli jest jadalna, to jest to dużo dobrego jedzenia i w lizbońskim Mercado da Ribeira warta pewnie ze 100€. Zgłodniałem. Czas poszukać obiadu.

Skoro nasza El Puerto jest jeszcze nieczynna, szukamy alternatywy. Tuż przy miejskiej plaży właśnie otwiera się knajpka z grillowanymi dobrami. Zgodnie z przyklejoną karteczką stajemy przy wejściu, czekamy na kogoś z obsługi. Do kelnera rzucam wysilając całe pokłady swojego hiszpańskiego ‘una mesa para dos, por favor’. Przyjmuje to z uśmiechem, prowadzi do stolika, podaje menu po hiszpańsku. Pyta, czy chcemy też po niemiecku. Oboje po niemiecku mówimy tyle, ile nas nauczyli Czterej Pancerni. Kalecząc język Realu Madryt zamawiam rybę dnia i kalmary. Kelner uśmiecha się szeroko i mówi: świetny wybór, ale ja polecam dzisiejszą rybę na dwie osoby, właśnie przywieźli, jest naprawdę duża i smaczna, do tego sałatka, ziemniaczki i białe wino.

 

 

Obok Niemcy dyskutują z kelnerem na temat spaghetti…  Można i tak…

Pokrzepieni obiadem i rozleniwieni winem zastanawiamy się, czy wybrać plażę, czy plażę, czy może plażę? Wybieramy najpierw plażę miejską, najbliższą. Potem plażę portową. Po drodze odkrywamy schowany w uliczce nad portem malutki sklepik z imponującą zawartością roślinno-mięsno-serową.  Od lokalnych dostawców, kupowane przez lokalnych mieszkańców, nie pakowane próżniowo, nie konserwowane, do zjedzenia na już. To nasze El Dorado, tu będziemy kupować jedzenie. Przy okazji patrolująca miasto para Guardia Civil zwraca nam uwagę: MASCARILLAS! ALL THE TIME, POR FAVOR! (Maseczki! Cały czas, prosimy!). Drugie ostrzeżenie lub dyskusja kosztuje 500€.

Jesteśmy wygrzani, pojedzeni, wyspacerowani, z plecakiem pyszności.

A co, jeśli lepiej już być nie może?

———————————————————————————–

Wreszcie czas na wycieczkę. Jedziemy do Vallehermoso. W planach jeszcze Agulo i odfajkowanie Hermigua. Czyli północ wyspy. Zatrzymujemy się tylko na punkcie widokowym przy nieczynnej restauracji projektu Cesara Manrique. Jest piękna pogoda. Tuż przed parkiem odbijamy w lewo i po chwili wbijając się w chmurę zaczynamy drogę w dół. Zanim wjedziemy do miasteczka, wizytujemy plażę z widokiem na Teneryfę. Widoku nie ma. Wiatr wieje jak wściekły. Bluzo z membraną ratuj!

Zostawiamy samochód w centrum. Vallehermoso tonie pod czapą z chmur. Kościółek zamknięty, knajpka na rynku zamknięta. Znajdujemy drogowskaz do osady Macayo. Pogoda sprzyja spacerowi. Wycieczka nie jest wymagająca, lekko pod górę. Chmura schodzi jeszcze niżej i zaczyna siąpić mżawka. Wciąż jest bardzo ciepło.

Macayo to osada na zboczu góry. Mieliśmy tam znaleźć jakieś dawne tłocznie wina i oleju palmowego. Nie znaleźliśmy. Ale widok wioski rozerwanej rozszalałą roślinnością wyrywa z butów. Kolorowe kwiaty, skrzące się czerwienią na krzakach papryczki, palmy wyrastające z porzuconych domów, drzewka pomarańczowe wrośnięte w ściany, krzaki awokado wbite w coś, co kiedyś było chodnikiem.

Na Gomerze rośliny walczą o życie i wodę w najdziwniejszych miejscach.

 

I wtedy wyszło słońce. Ciepłe, żółte światło zalało okolicę wyłuskując z cieni kolorowe ściany domków.

Z Vallehermoso do Hermigua jedziemy lekko zbaczając z drogi. Bo być tu w okolicy i nie zaliczyć Mirador de Abrante to grzech ciężki. Tym razem nie zostawiamy auta pod centrum turystycznym, ale wąską drogą wyrytą w czerwonej skale jedziemy pod sam mirador.

Czym bliżej do celu, tym gęstszą chmura się staje. Wysiadamy i ze zdziwieniem widzimy, że jeden z symboli Gomery, jeden z najlepszych spotów fotograficzno-turystycznych jest zamknięty. Mirador de Abrante to przeszklona kawiarnia zwisająca nad dwustumetrową przepaścią z miasteczkiem Agulo u stóp. JEŻELI pogoda pozwala, panorama jest powalająca. Dzisiaj nic z tego. Ani La Palmy, ani Teneryfy. Ledwo Agulo widać. Klimacik taki, że spokojnie, bez zaplecza filmowego można nakręcić horror albo film apokaliptyczny.

Przewiani i zmarznięci jedziemy przez Agulo w kierunku Hermigua. Na dole robi się nieco cieplej. Naszym celem jest Pescante de Hermigua. Resztki zadziwiającej konstrukcji pną się wyrastającymi wprost z wody monumentalnymi słupami. Kiedyś był to rodzaj portu przeładunkowego, w którym możliwy był rozładunek statku bez jego cumowania. Potężne pozostałości stuletniej architektury przemysłowej.

Wracamy przez Arure. Jest już ciepło. Dlatego właśnie, ile razy ktoś nas pyta ‘gdzie mieszkać’ na Gomerze, zawsze odpowiadamy: wybierz południe. W  Arure, idziemy na jej Mirador Ermita del Santo. Po większości dnia pod chmurą, wreszcie świeci i grzeje. Patrząc w dół wpadamy na pomysł: a może to właśnie tam powinniśmy zajrzeć? Sprawdzamy na mapie. Pod nami Taguluche. Jest miło, przytulnie, nie śpieszy nam się nigdzie. Sprawdzamy dokładniej. W Taguluche do zobaczenia niewiele jest. Ale za następnym w prawo klifem jest miasteczko Alojera. Powinno być ciekawiej. Tam pojedziemy.

Plan jest, pogoda jeszcze jest, głód jest. Wracamy do VGR. Nie chce nam się siedzieć w knajpce. Kupujemy dużą bagietkę i chorizo w plastrach. Kupujemy litrowe piwo hiszpańskie. Muszę tu napisać po kolei o tych produktach. Bagietka pieczona ewidentnie na zakwasie, miękka, puszysta, z chrupiącą i przypieczoną skorupą. Chorizo pikantne, tłuste, aromatyczne. Piwo gorzkie, słabe, siurowate, doskonałe na zaspokojenie pragnienia, nie opijające nawet w upale. Siadamy na plaży, plecak robi za stół tej wykwintnej kolacji. I wiecie co? Jest bosko.

Kolejny zachód słońca. Tym razem doskonale widoczny kontur El Hierro przecina granatowa chmura. Za nami ktoś zaczyna grać na gitarze i śpiewać. Na plaży coraz więcej par wszystkich płci. Tu nie ma homofobicznych barier. Każdy jest tym, kim jest. Nikomu to nie przeszkadza.

A co, jeśli lepiej już być nie może?

 

———————————————————————————–

Poranek jest wyjątkowo chłodny. Wychodzę na balkon. Przede mną tęcza. Na balkonie resztki wody. W nocy musiało pokropić.

Normalnie bym się zmartwił. Ale wiem, że to Gomera tak zarządziła i nie będzie dzisiaj wycieczki do Alojery. Bo jak na Gomerze pada deszcz, to zamiast się martwić trzeba się cieszyć. Bo deszcz to WODOSPADY. I to też pisałem w poprzedniej opowieści o tej niesamowitej wyspie: zanim wybierzesz się na wycieczkę pod jeden z kilku wodospadów – upewnij się, że są.

Szybko jemy śniadanie, szybko pijemy kawę, szybko się pakujemy. Buty na dobrej trekkingowej podeszwie to dzisiaj będzie konieczność. Pakujemy się do auta i podjeżdżamy kawałek powyżej VGR, do El Guro. Na długim parkingu po prawej stronie ulicy parkujemy. Tuż po drugiej stronie drogi zaczyna się szlak na Barranco de Arure. A już na szlaku kierujemy się pomysłowymi kierunkowskazami na CASCADA. Jeszcze nie wiemy co nas spotka i na co się piszemy…

Pierwszy etap szlaku to trasa najpierw między domami i pod girlandami kwiatów. Dalej wchodzimy na wygodną górską ścieżkę miedzy uprawami. W zasadzie nic szałowego, o ile można tak powiedzieć o szlaku otoczonym palmami, agawami, zalanym ciepłym słońcem i z widokiem na postrzępione skały w górze.

Dość nieoczekiwanie ścieżka się kończy, a namalowana na kamieniu strzałka każe skręcić ostro w prawo. Wprost w ogromną kępę papirusów. Przedzieramy się przez te trzciny i dalej już wzdłuż strumienia idziemy pod jego prąd. Czasem szlakiem obok wody, czasem po wodzie, czasem wspinając się na przerzucone przez strumień konary, czasem pod powalonymi drzewami. Wspinamy się na głazy, przeskakujemy z jednej strony na drugą. Cały czas wśród palm i papirusów.

I wreszcie  – JEST. Wodospad. O wysokości pół metra…

No to uśmialiśmy się. Trasa niby fajna, ale żeby to jakaś super atrakcja była? No bez przesady.

W tym momencie zauważamy zwisającą z drzewa linę z supłami. Lina jest przywiązana tak, że powinna być pomocna we wspinaniu się na skałkę. No to przy takiej podpowiedzi – żal nie sprawdzić.

 

I dopiero teraz się zaczyna jazda. Raz w górę, raz w dół. Raz wspinając się na śliskie skały, raz ślizgając się po zabłoconych kamieniach. Ja już przestałem się cackać i często idę zimnym strumykiem. Splątane palmy całkowicie zasłaniają niebo tworząc ciasne korytarze. Szlak nie jest trudny, jest za to bardzo rozrywkowy i bardzo satysfakcjonujący. Mijamy po drodze jeszcze dwie małe kaskady.

Prosto z gąszczu wchodzimy pod właściwy wodospad. Stoimy nad niewielkim okrągłym jeziorkiem. W górę strzelają zakrzywione skały, Sklepienie ze splątanych liści palm zasłania niebo. Z wysokości dziesięciu metrów spada woda mocno rozbryzgując się o kamienie.  MAGIA.

Wracamy prawą stroną szlaku, nad doliną rzeczki. Po godzinie w półmroku wychodzimy na zalane ciepłem pola agawy. Po drugiej stronie wąwozu, przyklejone do skały, rzędami stoją kolorowe ule. Przed nami bielą się domy El Guro.

 

Obiad. Zakupy. Zachód słońca na plaży. Wracamy do domu.

W domu, na ścianie  kuchni nieproszony gość. Pod sufitem przycupnął sobie mały gekon.

Robimy zdjęcie i przesyłamy córce. „Teraz to naprawdę Wam zazdroszczę” komentuje.

———————————————————————————–

Kolejna wycieczka prowadzi nas do Alojera.  Po drodze zatrzymujemy się na widokowym spocie. Panorama na zalane słońcem wioski w dole i zasnutą chmurami La Palmę jest obłędna. Aktywny nie dawno wulkan Cumbre Vieja znowu śpi, ale gdyby dymił, to właśnie stąd, z Mirador de Alojera było by go widać najlepiej.

Trasa prowadzi koło kolejnej atrakcji wyspy: Chorros de Epina. Wysiadamy z samochodu i kierujemy się drogowskazem. Bierzemy ze sobą pustą butelkę, bo Chorros de Epina to jedno z magicznych źródeł Gomery. Kto się z niego napije, będzie wiecznie młody, wiecznie zakochany, wiecznie zdrowy i wiecznie piękny. Ale żeby cudowna woda poczyniła swoje cuda, trzeba się napić w odpowiedniej kolejności z drewnianych korytek. Woda z nich ledwie kapie, więc napełnianie butelki trochę trwa.

Ostrymi serpentynami docieramy do Alojery i idziemy na plażę. Fale rozbijające się o kamienisty brzeg zagłuszają każde słowo. Z podziwem patrzymy tu na licznych rowerzystów. A propos: ktoś mnie kiedyś pytał o zaplecze rowerowe na Gomerze. Owszem jest mnóstwo szlaków rowerowych, w samym Valle Gran Rey są co najmniej trzy serwisy rowerowe z wypożyczalniami sprzętu. A samych szlaków pieszych jest na wyspie ponad SZEŚĆSET kilometrów. Na wyspie mającej w poprzek 25km…

 

 

Kolejna wycieczka: park Garajonay. Kierunek  – najwyższy szczyt Gomery, Alto de Garajonay.

Z parkingu w Laguna Grande postanawiamy zrobić podwójną pętlę po okolicy i połączyć dwa szlaki. Okazuje się, że jeden z nich jest nieczynny i przeniesiony na inną trasę, z kolei ta inna jest zamknięta i zaczyna się w zupełnie innym miejscu. Czeski film w hiszpańskim wydaniu. Postanawiamy iść na czuja, byle w kierunku szczytu. Na Alto de Garajonay wiatr osiąga 60km/h a niska chmura zasłania większość widoku.  Temperatura spada do dziewięciu stopni i zaczyna siec drobnym deszczem.

Uciekamy z otwartej przestrzeni, leśnym szlakiem wracamy do Laguna Grande i w gęstej mgle jedziemy na południe. Dziesięć minut później, pięć kilometrów dalej i kilometr niżej jest już bezwietrzne dwadzieścia trzy stopnie i słoneczne popołudnie.

Niebo nad plażą Valle Gran Rey szybko pozwala zapomnieć o tym, co dzieje się w górnej części wyspy.

 

Gdy otwieramy drzwi do domu, kolejny gekon wita nas już ze ściany w przedpokoju.

———————————————————————————–

 

Gdy od samego rana pogoda zapowiada się pięknie, postanawiamy wrócić na Alto de Garajonay i tym razem podziwiać widoki. Ledwo zaczynamy wspinać się samochodem w kierunku Arure, w aucie zapala się rezerwa.

La Gomera znowu ma swój własny na nas plan.

Wiemy, że stacji benzynowych jest niewiele, nie wiemy za to, ile nasz samochód pali. Przy ostrych podjazdach i wąskich drogach nie ma co ryzykować braku paliwa. Pamiętamy, że tankowaliśmy kiedyś w pobliżu miasteczka Chipude. Znajdujemy dystrybutor przy warsztacie samochodowym, miła pani pyta za ile chcemy zatankować. Nie pyta ile litrów, tylko za ile euro. Wbija ustalony limit na 20€ i płacimy gotówką.

Chipude to jedno z najstarszych miasteczek na wyspie, stary ośrodek chrześcijański, pre-hiszpański ośrodek garncarski i mekka języka gwizdanego silbo. Na kilkusetletnim rynku stoi kościółek, w którym znaleźliśmy imponującą rozmachem szopkę. A jesteśmy Krakusami…

W okolicy jest jedno z naszych upatrzonych wyzwań: góra La Fortaleza. Obiekt kultu religijnego i turystycznego. Musimy ją zdobyć. Pogoda zachęca, górskie buty mamy w bagażniku, wodę w plecaku. Atakujemy.

Mijamy polecany w ‘internetach’ maleńki parking pod transformatorem przy Calle de Pavon. Jakieś 500m dalej, za ostrym zakrętem zostawiamy auto na szerokim poboczu nad boiskiem piłkarskim. Szlak stąd jest nieco dłuższy, ale dużo bardziej malowniczy. Wspinając się mamy po prawej górę, po lewej tarasowe Chipude a za plecami zlewające się z oceanem niebo. I drzewka migdałowe.

Okrążając powoli górę dochodzimy do szlaku z głównym atakiem na szczyt. Drogowskaz pokazuje 700m. Jak to tylko 700m?? Chyba w linii prostej…

Podejście jest ciężkie. Nie ze względu na przewyższenia, tylko z powodu pięcia się na czworakach po kamieniach szerokości stopy z głębokimi przepaściami po obu stronach. I jeszcze te widoki! Powinniśmy patrzeć pod nogi, ale nie da się. Co kilkanaście metrów robimy przystanek. Na jednym z załomów skalnych zatrzymuję się i robię foty w kierunku doskonale widocznego Alto de Garajonay. Koło mnie staje sapiąc młoda turystka i z takim samym bananem na twarzy chłonie panoramę.

– Unbelievable – mówię

– Yes, It is – odpowiada uśmiechając się

A do płaskowyżu na szczycie jeszcze kawałek….

Na górze siadamy na kamieniu. Nic nie mówimy. Nie mamy nic do dodania…

A co, jeśli lepiej już być nie może?

———————————————————————————–

Kolejny słoneczny dzień, błękitne niebo bez najmniejszego śladu chmury. Wybieramy się do San Sebastian, a co po drodze – zobaczmy podczas przejazdu przez Garajonay. I co zdarza się rzadko, na górze również słonecznie i czysto. Szybka decyzja – zostawiamy samochód na rondzie Cruce de Pajarito i krótkim podejściem atakujemy ponownie szczyt wyspy. Tym razem, już w połowie podejścia znad lasu wyłania się Teide. Potem reszta Teneryfy i woda między wyspami. Na górze ciepło, słonecznie i bezwietrznie. Oprócz Teneryfy doskonale widać El Hierro i La Palmę. I statki na wodzie. I każdy zakątek Gomery. I skrzącą się La Fortalezę. Znad drzew wybija się szary szczyt Roque de Agando. Mamy na niego swój ulubiony punkt widokowy.

Samochodem mijamy po lewej punkt Mirador de Tajaque i 80m dalej zjeżdżamy na lewą stronę. Łatwo przegapić to pobocze. Stamtąd wąską ścieżką wśród drzew dochodzimy do drewnianej kładki nad jezdnią, idziemy dalej na powoli wyłaniający się punkt widokowy otoczony zielonymi barierkami. Rewelacja, czekoladki z likierem i miód z boczkiem. Niezależnie, w która stronę spojrzymy – CZAD.

W San Sebastian oddajemy auto do wypożyczalni, kupujemy bilety powrotne na prom i zaliczamy krótki spacer po mieście. Mijamy ‘prawdopodobny’ dom Kolumba, odwiedzamy ‘kolumbowy’ kościół Iglesia de La Asuncion, chodzimy klimatycznymi uliczkami górnego miasta. Powoli kierujemy się na stację autobusów. Do odjazdu mamy pół godziny, więc schodzimy pod dworzec i robimy w tamtejszym supermarkecie drobne zakupy na wieczór.

Nasze bilety z San Sebastian do Valle Gran Rey kosztują równe 10€, podróż trwa równiutko godzinę i trzydzieści minut. Wysiadamy koło portu. Kolejna kolacja w El Puerto nasuwa się sama.

Tym razem ja zamawiam filet z ryby, Lepsza Połowa wybiera ‘pescado a la espalda’. Kelner szybko tłumaczy co to jest. Nic nie rozumiem. Okazuje się, że ‘espalda’ to plecy: ryba w całości jest nakrojona do kręgosłupa, wypatroszona, nasmarowana ziołami z masłem, rozłożona jak książka i plecami położona na grillu. Działa to tak, że skórka jest przypieczona, zioła i masło nawilżają i aromatyzują białe mięso nie pozwalając na jego przesuszenie.. Nie musze dodawać, że ONI naprawdę wiedzą, co robią. Do tego obowiązkowe czekadełko w postaci chrupiących bułeczek i dwóch sosów (mojo rojo i mojo verde – czerwony ostry i zielony łagodny), po sałatce na każdym talerzu, papas arrugadas – lokalne pomarszczone, małe ziemniaczki i pół litra białego wina w karafce. I to wszystko za 25€. Do rachunku dostajemy na osłodę po kielonku słodkiego likieru pomarańczowego.

Napiwek wrzucamy do puszki z rachunkiem, płacimy kartą. Pełnia szczęścia.

Jeśli jesteśmy już przy jedzeniu: warto spróbować każdej ryby z krótkiej karty, warto spróbować koziny lub królika. Za każdym razem, gdy wybieramy papas arrugadas zamiast papas fritas (frytki) kelner cmoka z zadowoleniem mrucząc ‘Muuuy bien”. Warto brać danie dwuosobowe (dos personas), przy czym kelner uprzedza, że jest duże i należy potraktować jego ostrzeżenie na poważnie. Gdy zamówiliśmy ‘parrillada de pescado y marisco’ na stół wjechał półmisek z grillowanymi rybami, małżami dwóch rodzajów, krewetkami królewskimi, kalmarami i innym dobrem, którego nie jesteśmy w stanie nazwać. I półmisek ledwo mieścił się na stole od brzegu do brzegu. Do tego cała reszta dodatków i musieliśmy wino przestawić na stolik sąsiedni, bo się już nie mieściło. I jeszcze jedno: tu pije się wino. Wino do posiłków, wino do deserów, wino dla przyjemności. A kawę do porannego ciastka. Ostatecznie abstynenci mogą wybrać wodę, ich strata. A wina na południu Hiszpanie mają przednie.

———————————————————————————–

Pewnego poranka świt nie nadchodzi.

Od wody wieje mokry wiatr. Ledwo widać miasto.

Leniwie jemy śniadanie i postanawiamy iść dzisiaj w stronę przeciwną do spowijającego dolne VGR tumanu mgły.

Przechodzimy na drugą stronę Barranco del Valle Gran Rey i wąską ścieżką pod pionową skałą spacerujemy w górę doliny. Zaledwie po kilometrze szara zawiesina znika ustępując miejsca słońcu i ciepłu. Zatrzymujemy się pod uroczym kościółkiem Ermita de Los Santos Reyes i patrzymy na całe założenie El Guro. Stąd doskonale widać którędy szliśmy podczas eskapady do wodospadu.

Brniemy dalej między uroczymi domkami, kolorowymi kwiatami, palmami obwieszonymi kiściami bananów i drzewkami ciężkimi od dojrzałych pomarańczy. Tu naprawdę jest pięknie. Jesteśmy zadziwieni, że mając taką najbliższą okolicę, nie znaleźliśmy wcześniej czasu na jej odkrycie.

Doskonały widok na kościółek Św Antoniego i punkt widokowy restauracji Cesara Manrique. Gdy spoglądamy w stronę oceanu, cztery kilometry od nas świat kończy się szarą zawiesiną. Do końca doliny i z powrotem robimy około dziesięciu kilometrów. A to naprawdę najbliższa okolica.

Zakupy, wieczorna eskapada do portu, spacer deptakiem do plaży miejskiej. Wieje mocno, jest ciepło.

Wracamy do domu. Nasze mieszkanie jest pierwszym z brzegu zabudowań i w najwyższym punkcie szeregu domków. Wiatr wyje i huczy przeraźliwie całą noc a palma pod balkonem bezlitośnie tłucze się o barierkę.

Jeśli na Gomerze wieje – to wieje na poważnie. Fale rosną do wysokich bałwanów a nawet w osłoniętym porcie bryza nad wodą unosi się na kilka metrów. Przewracają się barierki i kwiaty w donicach. Własną drogę wybierają kosze na śmieci. Ostry piach na plaży tnie boleśnie po odsłoniętej skórze fundując darmowy peeling. Knajpki chowają z zewnątrz swoje stoliki i ilość miejsc gwałtownie maleje. Kamienny parawaning na Playa de Ingles nabiera nowego sensu. Z drzew spadają liście. A że w VGR rosną głównie palmy – liście są dwumetrowe.

Tuż obok naszego domu zaczyna się szlak na widoczny z okien punkt widokowy. Podejmujemy próbę i po kilkudziesięciu metrach zawracamy. To się dzisiaj nie uda. Ale wciąż jest ciepło. Choć względna cisza i spokój panuje tylko w wąskich uliczkach między domami.

———————————————————————————–

Na ostatnią wycieczkę przed powrotem do Krakowa wybieramy szlak już nam znany. Planujemy przejść górą nad Valle Gran Rey aż do Arure, tam złapać autobus i wrócić na pożegnalną kolację do El Puerto.

Podejście zaczyna się w La Calera i jest dość ostre. Pogoda zmienia się co minutę. Nadzieję na niebieskie niebo daje coraz silniejszy wiatr przewiewający chmury w kierunku oceanu. Już gdzieś od strony Chipude widać przejaśnienia, zresztą na dole już widać poprawę. Na górnym płaskowyżu wieje okrutnie, więc jak najszybciej staramy się zejść z otwartej przestrzeni i schować za skały.

Szlak jest bardzo przyjemny i mieni się kolorami. Od szarych, rudych, czarnych i czerwonych skał przez głęboką zieleń roślin do stad kóz we wszystkich chyba dostępnych kozich barwach. Łącznie z jedną kozą w kropki.

Kozia dygresja: nie podchodź, nie próbuj przepłoszyć, nie strasz. Bo zawsze jakiś kozioł w okolicy czuwa. I nie będzie się patyczkował z intruzem.

Pogoda coraz lepsza. Coraz mniej chmur, coraz więcej słońca. Widoki znowu powalają i znowu czujemy magię tej malutkiej wyspy. Dochodzimy do Arure. W górze miasta znajdujemy przystanek. Autobus mamy za jakieś dwie godziny. Oczywiście wymagało to obliczeń, bo na rozkładzie jest tylko godzina odjazdu ze stacji początkowej. Czyli z San Sebastian startuje autobus o 15:30 + około godzina + pół godziny do VGR, czyli do naszego miasta dojedziemy akurat koło siedemnastej. Jest to cenna informacja o tyle, że zamawianie obiadów w El Puerto w ogóle można zacząć dopiero o 17tej. Bo do tej godziny załoga  sama je obiad i nie w głowach im co innego. No, ewentualnie mogą podać kawę czy piwo, ale obiad – nie.

Siedzimy tak sobie na krawężniku, gawędzimy. Z pobliskiej kawiarni wychodzi opalony facet. Wyciąga kluczyki i na parkingu pika alarmem dwudziestokilkuletnia Toyota Celica. Patrzy na nas, odpala, podjeżdża:

– Valle Gran Rey?

– Si senor.

– Entra, Vamos!

Po zakrętach, po których jechałem 40km/h facet jedzie 90km/h bezlitośnie je ścinając. Co chwila trąbi do mijanych ziomków. Skąd jesteście? Z Polski. Na wczasach? Jasne…. Powoli zaczyna brakować mi słówek, więc przyznaję, że tylko trochę mówić hiszpański. Gościu z uśmiechem podkręca głośniej Radio Autonomico, wystawia łokieć za okno i przyspiesza o kolejne 20km/h. W lusterku widzę Najlepszą z Żon z wypisanym w oczach ‘ZARAZ ZGINIEMY’ i szerokim uśmiechem na ustach. Z serdecznymi podziękowaniami wysiadamy w VGR na dużo przed planowanym przyjazdem. Zawijamy więc do domu na kawę i dopiero później na kolację.

———————————————————————————–

Procedura powrotu trochę nam przysporzyła emocji. Zakładaliśmy, że jak poprzednio, będziemy płynąć promem z VGR do Los Cristianos na Teneryfie. Ale, że promy takie już nie pływają, musieliśmy dopiąć podróż co do minuty i zawierzyć ją hiszpańskiej fantazji w punktualności.

Pierwszy autobus do San Sebastian mamy o 5:00. Jedzie minimum 1h i 30min. Prom, na który MUSIMY zdążyć, mamy o 7:00. Z zajezdni do portu mamy nogami 15min. Kasy biletowe w porcie zamykane są na kwadrans przed planowym wypłynięciem promu z portu. Wszystko NA STYK.

Bilety promowe kupiliśmy wcześniej. Można je też kupić ewentualnie online. Idziemy skoro świt na przystanek GuaGua. Jesteśmy o 4:30. Piękna, ciepła noc. Rozgwieżdżone niebo. Żal ściska podwójnie. Na zajezdni ciemno.

Nic się nie dzieje.

4:45 – bez zmian.

4:50 – zaczynamy się denerwować.

4:55 – z piskiem opon wpada jakiś samochód. Wysiada z niego umundurowany facet, rzuca gromkie Hola!. Odpala autobus, sprzedaje nam bilety.

4:49 – ruszamy.

Uprzejmie proszę:

– Si podriamos bajar en un citio serca del puerto, por favor? (czy możemy wysiąść jak najbliżej portu?)

– Senor, POOORTO. PUERTO esta en ESPANOL. POOORTO esta en Canario. Si senor.

I to było dla niego najważniejsze. Darmowa lekcja dla chcącego się uczyć.

Wysiadamy w samym porcie o 6:30. Bo tam jest ostatni przystanek. Czas idealnie zgrany. Prom ma opóźnienie, z powodu wysokich fal ma kłopot z cumowaniem. Gładko i płynnie docieramy na Teneryfę i z Los Cristianos na lotnisko. Nie mamy bagaży, więc i odprawa idzie szybko i sprawnie. Jeszcze tylko sześć godzin i wysiądziemy w Krakowie.

BARDZO NAM ŻAL

 

———————————————————————————–

Sześć Prawd Wiary w Gomerę:

  • Magia marketingu i promocji bezpośredniej: czytajcie słupy, sprawdzajcie ulotki przyłożone kamieniem, sprawdzajcie karteczki przyklejone taśmą do czegoś. Z nich dowiecie się, czym żyje okolica, gdzie jest joga na plaży, kiedy jest darmowy koncert na skrzyżowaniu, jak i gdzie nauczyć się tańczyć tango
  • Godziny otwarcia sklepów rękodzielniczych i prywatnych mogą być określone jako od 12tej do 16tej. Ale wcale tak nie musi być, właściciel mógł gdzieś akurat wyjść. Albo we środy akurat ma wolne, tylko zapomniał napisać. Bez nerwów, bez pośpiechu.
  • Owoce które spadły na szlak należą do tego, kto podniesie. Albo do ptaków. Owoce na drzewie lub/i na ogródku są święte.
  • Święte są też koty. Koty są wszędzie. Nie gonić, nie płoszyć.
  • Kozie sery: białe i miękkie – pyszne, delikatne, z minimalnym ‘kozim’ zapachem. Żółte podwędzane – trochę ostrzejsze w smaku i zapachu, zbliżone do oscypka. Twarde (w papryce lub ziołach) to kozi ekstrakt koziny, trzeba lubić lub kupić na próbę tylko kawałek
  • Fuet to nie chorizo, warto próbować obu. Średnio warto w supermarketach.

Mam zegarek liczący kroki i odległości. Przez cały pobyt na Gomerze zegarek ten piał z zachwytu siejąc kolejnymi medalami i gratulując kolejnych osiągnieć. Będzie zawiedziony po powrocie do Krakowa. Musi trochę poczekać. Bo już planujemy kolejną wyprawę na naszą ukochaną wyspę. Może na jeszcze dłużej.

 

Hasta Luego La Gomera!

 

                         
                       UWAGA! – Update 2024r – ZMIANY!  Zapraszamy na stronę:
                                                             www.lagomera.top

10 komentarzy do “(17) LA GOMERA (powrót) – A co, jeśli lepiej już być nie może?”

  1. Wpisy zachęcają bardzo, tak bardzo, ze zmieniam plan urlopowy z Teneryfy na pół na pół Gomera/Teneryfa.
    Tylko mam jedno pytanie, czy w lipcu da się chodzić szlakami – czy ciepło nas nie zniechęci.
    Nie jesteśmy typowymi plażowiczami, a szkoła dziecka jednak ogranicza czasowo.
    No a zimą to raczej narty 🙂
    Może macie doświadczenia letnie?
    Pozdrawiam,
    Gosia

    1. Cześć. W lecie nie byliśmy na Gomerze, bylismy latem na innych, sąsiednich wyspach. Z dużą dozą pewności obstawiam, że temperatura plażowa będzie w okolicach 30tu stopni. W górze wyspy spokojnie 5-7 stopni mniej, więc i tak dość przyjemnie. ALE – pułapka polega na wietrze: można się usmażyć podczas wycieczek pod bezchmurnym niebem i nawet tego nie zauważyć. Nakrycie głowy, filtr i woda w plecaku to must have, bo nawet na szlakach leśnych zdarzają się godzinne odcinki na otwartej przestrzeni. Większośc szlaków jest od kilometra do półtora kilometra nad poziomem morza, więc jest i tak chłodniej, niż na plażach.
      Mam nadzieję, że pomogłem…

      1. Dziękuję za szybka reakcję.

        Liczymy na większą kameralność La Gomery w porównaniu z Teneryfą.
        Latem byliśmy na Gran Canarii i nie powiem było ciepło – aczkolwiek północ wyspy zdecydowanie przyjemniejsza i pod względem pogody i kameralności.
        Na Teneryfie nie byliśmy i nie ukrywam, ze tam tez szukam miejsca niekoniecznie „bardzo turystycznego”.
        Może jakaś wskazówka na pobyt w obu miejscach – taki raczej z dala od tłumów 🙂
        Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za odpowiedź.

        1. No dobra, zacznijmy od 'z daleka od tłumów’: Santa Cruz na Teneryfie ma ponad 200tyś mieszkańców, cała Goomera ma nieco ponad 25tyś lokalsów. Całe południe Teneryfy to resorty hotelowe (wieloskrzydłowe kompleksy z basenami i atrakcjami turystycznymi), na całej Gomerze tak rozumianego resortu nie ma ani jednego. Nie mówię. że duże hotele to zło i należy ich unikać – obsługują na wysokim poziomie i zaspakajają cały allincl…. ale Gomera to inny wszechświat. Jeżeli podobała się Wam północ GC – to na Teneryfie też wybierzcie chłodniejszą, wilgotniejszą i bardziej zieloną od południowej częśći wyspy północ. W porównaniu z Gomerą, a nawet w porównaniu z GC – Teneryfa jest ogromna. I całodniowa wyprawa na Teide to obowiązek i czad 🙂 Ma na południu piękne plaże, ale w sezonie jest oblężona turystycznie. Takie Maspalomas razy 10.
          A Gomera? Hmmm… jeżeli w Polsce jest piękne i upalne lato, to Teneryfa będzie jak Kołobrzeg z przyległościami… a Gomera jak osada Przewięź w głębi lasów na Podlasiu. Zatłoczone (ALE W ROZUMIENIU GOMERY A NIE Z PUNKTU WIDZENIA TENERYFY) są tylko VGR i San Sebastian. Zdecydowanie twierdzę, że jako baza wypadowo-rekreacyjna na Gomerze rządzi Valle Gran Rey.
          pozdrawiam

          dajcie proszę znać po powrocie 🙂

  2. Cześć 😉
    przeczytałam oba wpisy o La Gomerze z wielką przyjemnością.

    Powiedzcie natomiast, wybierając noclegi na południu kierowaliście się tylko tym, że południe jest cieplejsze i mniej deszczowe?
    Oraz czy mogę poprosić namiar na mieszkanie które wynajmowaliście?

    Pozdrawiam 🙂

  3. Cześć.
    Dziękuję za dobre słowo.
    Na pierwszy wyjazd nocleg wybieraliśmy losowo: nie znaliśmy jeszcze terenu, nie wiedzieliśmy do końca jakie są różnice między południem a północą tej malutkiej wyspy. Więc bardziej kierowaliśmy się stosunkiem opinie/cena. W ten sposób poznaliśmy VGR i samą dzielnicę La Calera. Na drugi pobyt wybraliśmy ją już świadomie i z pełnym przekonaniem. I właśnie dlatego już niedługo lecimy tam trzeci raz (na jeszcze dłużej) i zarezerwowany mamy dokładnie ten sam lokal, w którym byliśmy w tym roku. Mieszkaliśmy i będziemy mieszkać w Bella Vista – to dość duży dom (dwa mieszkania dla gości + mieszkanie właścicielki) na szczycie wzniesienia, od strony wody, z niesamowitym widokiem na miasto w dole i zachody słońca za wyspą Hierro. Widok z balkonu rekompensuje 'mordercze’ podejście z miasta 🙂

    pozdrawiam
    dwojezplecakiem

  4. Super opisy, po treningu na La Palmie, Teneryfie x2 i Gran Canarii przyszedł czas na La Gomerę. Wybieram ię w kwietniu na 9 dni głównie z myślą o wędrówkach, wypożyczm auto do przemieszczania się po wyspie. Mam pytanie jaka miejscowość na pobyt będzie najlepsza z punktu możliwości przemieszczania się. DZIĘKI ZA WSKAZÓWKI POZDRAWIAM K.K

    1. Dzięki za wizytę na blogu. Jeśli zależy Ci na bliskoći wody i masz zamiar pojeździc po wyspie – nr1 to VGR. Jeżeli nastawiasz się bardziej na plażowanie i tylko okazyjne na wyjazdy w interior – Playa Santiago będzie w sam raz, bo dojazd serpentynami jest długi i powolny, plaża świetna. Ale jeśli NIE zależy Ci na plaży a priorytetem są szlaki piesze – wybierz coś w centrum wyspy, np Chipude. Świetne szlaki wyruszają też z Vallehermoso czy Hermigua, ale plażami tam się rozczarujesz. Jako połączenie wycieczki pieszej z dojazdem samochodem i wieczornym plażowaniem zdecydowanie jednak polecam VGR. Przetestowane, sprawdzone.

      ps: wolę to napisać (choć wierzę, że nie muszę) – NIE JEŹDZIJ NA OPARACH, bo w przeciwieństwie do GC czy Teneryfy ilość i rozmiszczsenie stacji paliwowych może Cię zaskoczyć. Planując szlak dodaj godzinę na dojazd i godzinę na powrót. Ta wyspa tak działa.

      pozdrawiamy
      dwojezplecakiem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *