(20) Barcelona – kataloński zawrót głowy…

Casa Miro

Barcelona – dumna stolica Katalonii. Gdyby jej nie było, trzeba by ją wymyślić. Metropolia rozszalałej sztuki i wspaniałego jedzenia zamkniętego w strukturę równoległych i prostopadłych ulic. Ojczyzna Gaudiego i Miro, którzy mocno odcisnęli na Barcelonie swoje piętna.  Tętniące całodobowym życiem miasto między piaszczystymi plażami a zielonymi wierzchołkami gór. Dwa tysiące lat historii, podbojów, wojen i wpływów architektury wszystkich okresów. Zapraszamy.

Bilety na listopadowy wypad do Barcelony kupiłem z niewielkim jak na mnie, miesięcznym wyprzedzeniem. Rezerwując noclegi bardziej kierowałem się niewielką odległością od plaży, niż zwiedzaniem centrum miasta. I udało się tak, że mieszkaliśmy dokładnie w połowie odległości między Sagrada Familia a Plaja de Bogatell. Z domu kupiłem też bilety wstępu do samej Sagrady, bo oprócz braku stresu stania w (jak się później okazało) ogromnej kolejce, od razu dostałem też audio-przewodnik. Przewodnik w języku polskim, dostępny z poziomu aplikacji Sagrada Familia. I to właśnie warto zrobić wybierając się do tej katedry: ściągnąć apkę i kupić w niej bilety.

Samolotem można dolecieć do podmiejskiego lotniska El Prat (znacznie łatwiejszy dostęp do miasta, ale też zwykle znacznie droższe loty) lub na lotnisko w Gironie. Na El Prat akurat w interesującym nas terminie nic nie leciało, więc padło na Gironę. Z Girony do Barcelony jest około 90km i najprościej pokonać tę drogę na dwa sposoby: albo zarezerwować sobie miejsce w busie (polskie busy mają polskie strony www, wystarczy wyszukać 'transfer Girona) albo skorzystać z autobusów firmy Sagales.  Sagales również ma swoją aplikację, zakup biletów na określoną godzinę  jest bezproblemowy.

Problemem okazał się opóźniony o dwie godziny wylot z Krakowa. Już kombinowaliśmy, jak wydostaniemy się z lotniska, jak dotrzemy do naszego hotelu. A tu po wylądowaniu – niespodzianka. Autokar mający odjechać o 21:00 czeka grzecznie na parkingu. I to czeka, aż wszyscy z opóźnionego lotu zbiorą się na przystanku i kupią bilety. I takie podejście do klienta to ja szanuję.

Do hotelu docieramy przed północą. Meldujemy się, zostawiamy plecaki i idziemy na późny rekonesans. Okolica błyszczy bogatym oświetleniem. Trafiamy na całodobowy supermarket. Pakujemy do koszyka trochę przekąsek i wino. I kolejna niespodzianka: w tym sklepie (nie wiem, czy w innych również) wina po godzinie 23ciej kupić nie można. Miły kasjer kilka razy powtarza 'prohibido, prohibido’ i machając na nas ręką, z uśmiechem pozwala jednak wino kupić. Temperatura spada do słusznych, nocno – listopadowych szesnastu stopni.

Rano plan jest prosty: hiszpańskie śniadanie i później dopiero zwiedzanie. Uwielbiamy hiszpański sposób rozpoczęcia dnia: dobra buła i mocna kawa + ciacho. Knajpek śniadaniowych jest mnóstwo przy każdej ulicy i w każdym zakątku. Wybieramy taką, w której jest gwarno i są jeszcze wolne stoliki. Ja biorę bułę z mięchem, Lepsza Połowa wybiera bułkę z… tortillą. Takiego wynalazku jeszcze nie znaliśmy. I jest bardzo dobra. Tak samo jak kawa, ale to nas nie zaskakuje – naród, który budzi się kawą musi być w te klocki dobry. Przy okazji po raz pierwszy zderzamy się z językiem katalońskim. Bo choć nie mogę powiedzieć, że 'mówię’ po hiszpańsku, to trochę tego języka znam. I o ile mój hiszpański dla obsługi jest zrozumiały, to już ich kataloński dla mnie nie bardzo. I broń Boże, nie powoduje to żadnych napięć. Wprost przeciwnie – jest masa uciechy z obu stron. Fakt jednak należy odnotować: kataloński jest językiem zdecydowanie odrębnym.

Pokrzepieni ruszamy na spotkanie z legendą Sagrada Familia. Gdy wczoraj wychodziliśmy z domu, w Krakowie było zero stopni i plucha. Teraz zdejmuję bluzę i resztę dnia spędzam w t-shircie.

Kiedy pierwszy raz Sagrada wyłania się zza rogu, juz robi wrażenie. Wrażenie robi też tłum ludzi pod nią i długość kolejki do kasy. Na szczęscie to nas nie dotyczy, więc idziemy od razu do kontroli bezpieczeństwa i później na niewielki plac pod samą katedrą. Przepięknie zdobiona brama jest bocznym wejściem, główne jeszcze nieukończone. Odpalamy dźwiękowy przewodnik i powoli, ciesząc się odkrywanymi szczegółami zapoznajemy się z historią stu lat budowy tego cuda architektury. A to dopiero początek dziwów…

Jeśli napisałem, że z zewnątrz katedra Sagrada Familia jest oszałamiająca, to teraz brak mi słów, żeby oddać co znajduję się w jej środku. Ale powalczę: po pierwsze – jest ogromna i wysoka. Las strzelistych kolumn podpiera strop na wysokości aż 75ciu metrów. Strop bogato rzeźbiony i bogato zdobiony. Kolumny mają różne kolory kamienia i różną strukturę. Jeśli jestem przy kolorach: witraże rozświetlają wnętrze na zielono-niebiesko z jednej strony, a na żółto-pomarańczowo z drugiej. Wszędzie symbolika połączonych królestw: człowieka, roślin, zwierząt i minerałów.

Jeżeli tego mało, jeżeli dla kogoś ta rozszalała wizja ornamentyki jest niewystarczająca – za głównym ołtarzem przypominającym Chrystusa unoszonego przez złocistą meduzę, za ołtarzem i właściwie pod nim mieści się jeszcze ogromna krypta z grobem Gaudiego i wejście do muzeum katedry.

I to wciąż nie wszystko. Bo jest jeszcze zewnętrzna fasada Męki Pańskiej z nietuzinkowo potraktowanymi wizerunkami świętych, magicznym kwadratem i symboliką ludzkiego ciała. Są opisane w różnych językach ogromne wrota, które kiedyś będą głównym wejściem bazyliki. Są wysokie na 175m wieże z przyklejonymi do nich żurawiami i rusztowaniami. Są odcinające się kolorem od zasadniczej barwy murów kiście owoców z całego świata.

Podsumowując naszą wizytę w Temple Expiatori de la Sagrada Familia: widzieliśmy kościoły i katerdy Lizbony, Porto, Paryża, Malagi, Londynu, Sevilli, niedawno zwiedzaliśmy mediolańską katedrę Duomo, widzieliśmy jeszcze kilka starszych i nowszych, większych i mniejszych cudów konstrukcyjnych. Ale Sagrada to inna liga, inny wszechświat. Przede wszystkim jest… wesoła. Jeżeli przyjmiemy, że nasze gotycko-barokowo-romańskie kościoły, katedry i bazyliki śpiewają nieustające 'gorzkie żale’, to Sagrada Familia pod niebiosa wyśpiewuje radosny gospel. Mimo ogromu jest rock’and’rollowo nieprzytłaczająca. Budzi zachwyt, ale na zasadzie „ALE CZAD”, a nie „BOŻE ZMIŁUJ SIĘ NAD NAMI”. I na pewno do niej wrócimy, być może już po ukończeniu w 2026tym roku, bo ma być oddana w całości na setną rocznicę śmierci Antonio Gaudiego.

Skoro weszliśmy na barceloński szlak Gaudiego, to w nawigacji ustawiamy kolejne punkty: kamienice Casa Mila i Casa Batllo. Sprawdzamy odległosci, od Casa Mila do parku Guell mamy nieco ponad dwa kilometry. Pogoda wciąż piękna – idziemy.

Tutaj mała dygresja: naczytaliśmy się 'w internetach’ o darmowych punktach widokowych, o punktach lepszych niż 'przereklamowany’ Guell. Że nie warto, że park mały a wstęp drogi. Że lepsze są widoki z El Carmel po sąsiedzku. Otóż… nieprawda.

Bilety do parku Guell’a można kupić oczywiście przez internet albo przy jednym z kilku wejść. Park jest duży, z kilkoma spektakularnymi miradorami, ze świetnymi i pokręconymi alejkami spacerowymi, muzeum Gaudiego, kamiennymi pomostami i największą atrakcją: Teatre del Parc Guell, czyli sporą platformą otoczoną przez słynną ławkę Gaudiego – najdłuższą, pięknie zdobioną ławką świata. Turystów niestety sporo, ze szczególnym zagęszczeniem przy panoramicznym widoku na miasto w dole. Ale warto poczekać.

Nam najbardziej park Guell kojarzy się z Quinta da Regaliera w portugalskiej Sintrze, choć tam były to udostępnione do zwiedzania prywatne ogrody domu magnackiego. Ale magia podobna. Bo zdecydowanie Guell jest wart zobaczenia i spaceru.

Z parku wychodzimy boczną bramą od wschodu i podchodzimy jeszcze na wzgórze El Carmel. Niezależnie który punkt widokowy zaliczamy, utopiona w słońcu Sagrada Familia z błękitem morza w tle wygląda bajecznie.

Z El Carmel schodzimy trochę w dół i pod kościołem Santuari de Nostra Senyora del Mont Carmel łapiemy autobus. Podróż na Plac Kataloński (Placa de Catalunya) trwa nieco ponad czterdzieści minut. Na sam plac i tak mamy w planie przyjsć jeszcze któregoś wieczora, więc obieramy azymut na słynną ulicę La Rambla. Zaczyna zmierzchać i powoli Barcelonę zaczynają rozświetlać ozdoby świąteczne. Jesteśmy już zmęczeni i głodni. Trafiamy na halę targową La Boqueira . Obiegamy stoiska z wszelkim lokalnym dobrem, robimy małe zakupy. Wybieramy jedną z lokalnych, targowych knajpek i siadamy przy ladzie. Karta jest wyjątkowo krótka i tylko po katalońsku. Żona wybiera grilowane sardynki z zielonym sosem (sardinesa la planxa amb salsa verda), ja biorę sałatkę z owoców morza (amanida de marisc). Celowo przytaczam oryginalne nazwy, bo zdecydowanie różne są od języka hiszpańskiego. Nawet tego hiszpańskiego używanego na naszej ukochanej Gomerze. Oba dania przygotowywane są  tuż po zamówieniu, metr przed naszymi nosami. Niepytani dostajemy jeszcze po piwie, a ja bonusowo pochwałę za hiszpański. Kiedy płacimy z napiwkiem, kelner rzuca ’ DZIA KU JA’. Poprawiam go na 'DZIĘKUJĘ BARDZO’ tak, jak i on poprawiał moją wymowę. Wszystko z uśmiechem i w życzliwości. O samym jedzeniu nie ma co pisać. Wiadomo – rewelka.

Wracamy plażą i portowym nabrzeżem. Po ponad dwudziestu przetuptanych kilometrach bolą nas nogi. I wiecie co? Jest super.

Gdy rano wychodzimy z hotelu mija nas maraton. To ciekawostka istotna na później. Idziemy na śniadanie i kawę. No i ciacho, bo ciacho do śniadania jest obowiązkowe. Endorfiny szaleją.

Jemy przy niewielkim placu. Gdy tak patrzymy przez szybę, widzimy zadziwiające połączenie sacrum i profanum: jeden bok placu ogranicza jakiś stary kościół, drugi – spora fontanna z Neptunem. Nie decydując się na grzech zaniechania zaglądamy do kościoła i uderza nas barokowy przepych. Szybko guglamy. Okazuje się, że ten niepozorny z zewnątrz 'kościół’ to 400letnia bazylika De la Marce.

Spacerujemy dalej. Znowu zdejmuję bluzę, jest jeszcze cieplej niż wczoraj. Plan na dziś: Casa Miro i plaża. A co po drodze – to wartość dodana. Już wiemy, że zachodniej części Barcelony podczas tej wizyty nawet nie tkniemy. Powtarzamy sobie po raz kolejny: jest po co tu wrócić. Znowu mija nas maraton.

Trafiamy na potężne schody wbite we wzgórze. Wyglądają jak zaproszenie. Wspinamy się mijając ludzi na porannym joggingu. I takich, co wyprowadzają psy. Toczy się normalne, nieturystyczne życie. Takie miejsca lubimy najbardziej. Na szczycie wzgórza Montjuic mieści się hotel Miramar z przyległymi ogrodami i platformą widokową na port. I oczywiście z widokiem na Sagrada Familia. I stacją kolejki wagonikowej.

Przy okazji niechcący robimy sobie znaczący skrót w kierunku Fundacio Joan Miro. Gdy trafiamy na miejsce, samo już założenie bryły tego domu-muzeum robi wrażenie. Budynek zaprojektował Josep Lluis Sert. Jako fan sztuki Gaudiego nie mógł się chyba lepiej wpasować w rys Barcelony. Kiedy Joan Miro wrócił do rodzimego miasta po upadku faszyzującego reżimu generała Franco, objął opieką i zarządem otworzoną w 1975tym roku fundację. Od tamtej pory jest to żelazny punkt wizyt w mieście każdego konsumenta sztuki współczesnej. I jako wyznawca dzieł Miro powiem: nie może być lepiej.

Choć wnętrza są pokaźne, wyjście na otwarty w kierunku odległych wzgórz i miasta w dole taras zachwyca dodatkowo. A jest jeszcze dach tej imponującej willi. A na dachu kolejne instalacje Miro i kolejne zapierające dech widoki. Barcelona w słoneczny dzień urzeka.

Na czym polega geniusz Miro? Właśnie tutaj znalazłem najlepszą definicję. Duże, zamalowane na biało plótno i mała, wyłaniająca się nieśmiało niebieska plamka. Plamka, która przykuwa uwagę i drażni. I opis tego dzieła wg autora: cisza jest zaprzeczeniem hałasu – ale najmniejszy szum w ciszy staje się ogromny.

Idziemy w kierunku wypatrzonych z dachu Casa Miro kopuł Montjuic Nacional Palau – Narodowego Muzeum Sztuki Katalońskiej. Poniżej tarasów gmachu muzeum, na placu Magicznych Fontann (kolejna wieczorna atrakcja Barcelony) trafiamy na metę towarzyszącego nam od rana maratonu. W najbliższym sąsiedztwie, przy Placo d’Espanya  dumnie pnie się ogromna Arena Barcelona – stylizowane na arenę corridy potężne centrum handlowe.

Zmęczeni miastem i zaspokojeni sztuką schodzimy do metra i jedziemy nitką w kierunku plaży.

Plaże barcelońskie ciągną się z małymi przerwami na długości prawie dziesięciu kilometrów. Są czyste, dobrze zaopatrzone w konieczną plażową infrastrukturę (ławki, deptaki, boiska do siaty, itp.) i mnóstwo plażowych barów. I nie są zatłoczone. Z dużą przyjemnością siadamy na ciepłym piasku wśród lokalsów oraz nielicznych turystów i grzejemy się w słońcu.

Czas na jedzenie. Zamiast iść na łatwiznę i wybrać któryś z kuszących zapachami barów przy plaży, wybieramy niewielką i wyglądającą na bardzo lokalną restauracujkę kawałek od głównego szlaku spacerowego. Wybieramy ją dlatego, że na ścianach wiszą zdjęcia kilku pokoleń właścicieli, menu jest po hiszpańsku  a specjalnością zakładu jest paella. Paella z mięsem, paella z rybami, paella z kurczakiem i kilka innych. Gdy kelner usadza nas za stolikiem pytam, czy można paelle na dwie osoby. Patrzy na mnie zdziwiony i odpowiada: przyjacielu, od nas nikt nie wychodzi głodny, jakie chcesz wino?

Zamawiamy małe ośmiornice smażone po katalońsku, paelle z owocami morza i bardzo wytrawne białe wino. Obok głośno biesiaduje duża, hiszpańska rodzina. Gdy na stół wjeżdża kopiaty talerz  ośmiorniczek, wiemy, że syta zwykle paella zmieści się nam już z trudem. Dostajemy dodatkowe talerze. Gdy kończymy pierwsze danie, kelner robi miejsce na stoliku. Sama paella podawana jest zgodnie ze sztuką, w specjalnej, dużej patelni (paellera). Jest to zdecydowanie najlepsza paella, na jaką w trakcie naszych wyjazdów trafiliśmy. Mocno esencjonalna, doskonały ryż, świetne mięso. Dlatego właśnie zawsze polecamy odwiedziny w małych, często niepozornych, rodzinnych restauracyjkach i unikanie turystycznych knajpek przy głównych traktach. Nie twierdzę, że te popularne przy głównych szlakach są złe i niesmaczne, ale jeśli szukacie mistrzostwa świata w lokalnych kulinariach – penetrujcie głębiej niż modne deptaki.

Jeśli jesteśmy przy jedzeniu: innego dnia na śniadanie wybrałem sałatkę z kozim serem. Spodziewałem się posiłku na zimno, a dostałem pyszną mieszankę sałat, dojrzewającej szynki, świetnego i bliżej niezidentyfikowanego sosu i pokaźny, grilowany plaster koziego sera. Po takim śniadaniu naprawdę chce się żyć bardziej.

Wieczorna Barcelona urzeka oświetleniem uliczek, placów, zakamarków. A Barcelona oświetlona świątecznie… no cóż… jak powiedział Darth Vader do syna w 'Imperium kontratakuje’: IMPRESSIVE!

Gdy z Placu Katalońskiego trafiamy pod Katedrę św Eulalii w najlepsze rozkręca się świąteczny bazar. Na każdym stoisku można kupić tradycyjnego Caga Tio, czyli 'Srającego Wujka’. Ludzi jest sporo, ludzie przyciągają ulicznych grajków. Każda uliczka w okolicy pięciusetletniej katedry gra, i to gra inaczej. I choć z trudem to mi przechodzi przez klawiaturę: świąteczna Barcelona wydaje mi się ładniejsza od naszej ulubionej Lizbony. A to naprawdę nie byle co.

Z Barcelony na lotnisko w Gironie wracamy również autobusem Segales. Kupiliśmy wcześniej od razu bilety powrotne, bo to znaczna oszczędność czasu i euro. Podsumować naszą krótką wizytę w stolicy Katalonii mogę tylko w jeden sposób:

CIĄG DALSZY NASTĄPI.

Bo została nam cała druga połowa miasta, na lewo od Las Ramblas.

dwojezplecakiem

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *