(05) RUMUNIA – inny stan skupienia

 PRZED WYJAZDEM: Po co Wy tam jedziecie? Okradną Was. Urwiecie zawieszenie w samochodzie. Tam nie ma dróg. Tam tylko bieda, syf i brud. Tam sami Cyganie. Cyganie to oszuści. Wszędzie tylko ruiny i niedobre jedzenie. 

PO POWROCIE: totalny mindfuck – wspaniały, zachwycający interior i nadmorski horror. Przygoda wymagająca otwartego umysłu, wytrzymałego żołądka i odpornego samochodu. 

 Słowo wstępu: Rumunia to kraj kontrastów. Nowe autostrady i drogi bez nawierzchni. Całkowicie inne klimaty północy, południa i wschodu. Przejechaliśmy kilka tysięcy kilometrów. OBOWIĄZKOWE winiety (aktualne ceny w necie). Nasze założenia: wjeżdżamy od północy, kierujemy się nad morze, nad morzem odpoczywamy i wracamy południem. Wyznaczyliśmy sobie listę MUST SEE, według której rezerwowaliśmy noclegi. Nad morzem zarezerwowaliśmy czterogwiazdkowy hotel, żeby odpocząć godnie po trudach podróży i naładować akumulatory przed kolejnym etapem. Byliśmy dobrze przygotowani logistycznie i w bojowych nastrojach gotowi z pieśnią na ustach zdobyć ten ‘dziki’ kraj… 

NASZ CHYTRY PLAN WZIĄŁ W ŁEB JUŻ DRUGIEGO DNIA. A trzeciego legł w gruzach. Tyle było do zobaczenia. 

  • NOCLEGI: większość noclegów rezerwowaliśmy z wyprzedzeniem przez popularny portal. Gdy plan podróży rozjechał się z początkowymi założeniami – szukaliśmy noclegów ‘z drogi’. Ceny przystępne, w przeliczeniu około 50 – 80zł za noc. Oczywiście z klimatyzacją i wi-fi. Prawie WSZYSTKIE noclegi były w dobrym standardzie, czyste i z miłą obsługą. Tylko raz trafiliśmy źle – ale byliśmy już tak zmęczeni, że przepłaciliśmy, żeby przetrwać. Baza noclegowa w Rumunii jest dobra i wciąż się rozwija – właściciele hoteli i pensjonatów jeszcze się starają o gości. Mimo, że znalezienie spania w miejscach turystycznych nie stanowi problemu, polecamy rezerwację przez neta: odpada konieczność targowania się o cenę (my akurat nie lubimy się targować, kiedyś opiszemy koszmar zakupów w Tunisie) i macie gwarancję dobrych warunków (zgodnych z opisem). Jak zaznaczyłem – baza noclegowa jest duża, więc zdarzyło nam się rezerwować kolejny pensjonat z dnia na dzień. 

  • CENY i LUDZIE: walutą jest LEJ. Lej dzieli się na banie, jak złotówka na grosze. Jeden lej (1RON) to w przybliżeniu 1zł. I ceny są w przybliżeniu polskie. Sklepów jest dużo, znane sieciówki tylko w większych miastach, w miejscach turystycznych – ilość wymaganej waluty gwałtownie rośnie. Jak w Polsce.  

O ile w miastach nie ma problemu z bankomatami – zwiedzając prowincję TRZEBA mieć gotówkę. W miastach spokojnie zapłacicie kartą, ale w małych sklepach i małych knajpkach już niekoniecznie. MIEJCIE ZAPAS gotówki. Wymiana w rumuńskich kantorach (niezależnie czy ze złotówek, czy z euro) jest nieopłacalna – lepiej wymienić w Polsce. 

  • Pieniądze + Rumun = nachalne żebractwo: ABSOLUTNIE NIE – to krzywdząca i nieprawdziwa opinia. W trakcie naszej eskapady ANI JEDEN RAZ nie spotkaliśmy się z żebraniem. Jeden, jedyny raz, pod rumuńskim fast-foodem podeszła do nas dziewczynka i chciała pieniądze ale w zamian za bukiet polnych kwiatów. Kupiliśmy od niej z przyjemnością i dziecko pobiegło podskakując po frytki. Ani nad turboturystycznym morzem, ani pod obleganym zamkiem w Branie – nie ma żebraków i naciągaczy. 

 

  • Rumuni to Cyganie a Cyganie to złodzieje: kolejny niesprawiedliwy i NIEPRAWDZIWY stereotyp. Przejechaliśmy ten kraj wzdłuż i wszerz. Nikt nas nie okradł, nikt nas nie oszukał. Oczywiście – jeżeli będziecie nosić wypchany portfel w tylnej kieszeni na turystycznym deptaku – to on zniknie (portfel, nie deptak). Tak samo jak zniknie w Krakowie, Wiedniu, Paryżu czy Faro. My w samochodzie mieliśmy zapakowany cały nasz podróżniczy dobytek. Trochę baliśmy się parkowania ‘byle gdzie’. Okazało się, że całkowicie niesłusznie. W Rumunii tylko przyjezdni zamykają swoje auta, bo większość lokalsów zostawia nawet uchylone szyby. JEST BEZPIECZNIE. Ilość drogich i bardzo drogich samochodów na lokalnych rejestracjach jest niespotykana w Krakowie czy Warszawie. 

  • Rumuni i Romowie to przemili, uczynni i otwarci ludzie. Kilka razy potrzebowaliśmy pomocy. Czy to przy egzotycznym systemie tankowania, czy przy zgubieniu drogi, czy przy zakupach na targu. ZAWSZE spotykaliśmy się z życzliwością.  

Taka sytuacja: jedziemy gdzieś poza główną drogą, przez wsie i górskie osady. Nawigacja straciła kontakt z rzeczywistością. Nie wiemy, czy jechać w dół, czy w górę, czy w bok. Trzeci raz mijamy betonowy barak z zardzewiałym logiem rumuńskiego piwa. Obok tej niedokończonej namiastki baru z bieszczadzkiej wsi, pod brudnym, kiedyś tęczowym w kolorach parasolem, siedzi grupka Romów. Mając w głowie opowieści o ‘strasznych cyganach’ wciągam brzuch, napinam mięśnie i robiąc groźną minę idę zapytać o drogę.  Po kilku krokach rozumiem swój błąd: pięciu byczków w ortalionowych dresach sączy piwo i głośno dyskutuje – jak im przerwę, będzie wpier*ol. Ale za późno na wycofanie się. Podchodzę i pytam o drogę. Jeden z piwkujących dresiarzy… to starsza pani. Bariera językowa nie do przeskoczenia. Ani po angielsku, ani po rosyjsku. Przynoszę laptopa (oszalałem w desperacji!) i pokazuję miejsce palcem na mapie. Laptop wzbudza ożywioną dyskusję. Żona kurczy się w samochodzie.  

Po chwili zażartej wymiany zdań popartej szeroką gestykulacją, starsza pani wyciąga z kreszowej kieszeni NOWIUTKIEGO iphone’a i dzwoni po posiłki. Po pięciu minutach zajeżdża wzbijając tumany kurzu, brudna jak dziecko w kałuży, Dacia Logan. Cała piątka (plus kierowca) ładuje się do środka i gestami każe jechać za sobą. Zrozumcie: my jedziemy we dwoje terenowym jeepem, oni w szóstkę Dacią Loganem. Jedziemy brodem przez górską rzeczkę, po kamieniach grożących urwaniem koła, z bocznymi przechyłami na granicy wywrotki. Moja Lepsza Połowa blednie i cicho popiskuje przy każdym odzyskaniu przez auto równowagi. I ledwo nadążamy za Dacią! 

Po pół godzinie (która trwała wieczność) dojeżdżamy w wybrane na mapie miejsce. Cała zawartość Logana wytacza się z samochodu i ściska nas serdecznie na dalszą drogę. Każdy po kolei robi z nami misia i machając odjeżdżają.  

Podobne klimaty spotkały nas w Rumunii jeszcze nie raz. CU-DO-WNIE. 

  • NAWIGACJA i MAPY: koniecznie ściągnijcie najnowsze z dostępnych. To był nasz pierwszy przypadek, w którym Wujek Gógle nie nadążał za światem analogowym. Na podpórkę miejcie mapę papierową – są miejsca, w których nie ma zasięgu a satelity je omijają. Nowe drogi i autostrady cały czas się budują – bądźcie przygotowani na liczne objazdy drogami lokalnymi. Asfalt na drogach lokalnych pamięta czasy komunizmu. A na prowincji będziecie trafiać na drogi bez asfaltu. Jadąc w Rumunię ZAWSZE planujcie czas przejazdu ze sporym naddatkiem: po pierwsze – objazdy, po drugie – dodatkowe zwiedzanie, po trzecie – WIDOKI. Poza autostradami sznur samochodów za furmanką to norma. Autostrady są (o ile są) najszybszymi trasami (pamiętajcie: winiety!). W autostradowych toaletach nie znajdziecie papieru ani mydła, znajdziecie za to świeże kwiaty w wazonach po jogurtach.

  • JEDZENIE: kraj rolniczy, więc nie można odmówić sobie serów, pomidorów, papryk i owoców. Oczywiście – najlepsze na licznych targowiskach. W mięsach rządzi grill – MICI: mielone lub siekane mięso, podobne do bałkańskich cevapcici, do tego buła lub pajda chleba. W ogóle Rumuni są w stanie ugrillować wszystko. PLACINTA: rodzaj placka ‘na winie’ (nadziewanego tym, co się pod rękę nawinie), z serem, mięsem albo warzywami. ZACUSCA: paprykowa, słodko-ostra pasta do smarowania chleba. Sprzedawana na słoiki lub na wagę. Owcze sery: bardzo wilgotne, bardzo słone, bardzo dobre. Bardzo dobre kiełbasy. Świetne salami. Polecamy skosztować kiełbasy GHUIDEM – mocno przyprawiona, miękka, idealna jako przegryzka do samochodu. MUSZTARDA: są dwa narody potrafiące (imho) robić musztardę – Czesi i Rumuni właśnie. Rumuńskie musztardy są idealnym dodatkiem w tym kraju dla mięsożerców. Od jasno -złotych (kwaśnawych i łagodnych) po pomarańczowe (słodkie i ostre). Fascynacji mamałygą nie rozumiem, ale nie muszę wszystkiego rozumieć. CIORBA: zupa po prostu. Ale może być ciorba de burta (mięsna) albo ciorba de fasole (grochówka na mięsie). Wegetarianie mają tam raczej pod górkę. Koniecznie trzeba spróbować MURATIRI: kiszone warzywa w dziwnej zalewie, choć nie wyglądają zbyt zachęcająco – polecamy kupić je na targu. Tak jak każda nasza babcia potrafiła kisić ogórki, tak każda rumuńska gospodyni robi własne muratiri według własnego, tajnego przepisu.  

Tym razem nie będzie to opis ‘krok po kroku’ naszej wyprawy. Będzie to opis miejsc, które warto zaliczyć i zobaczyć. Zarówno tych, które chcieliśmy odwiedzić przed wyjazdem, jak i tych, które napatoczyły się nam przypadkiem. A musicie wiedzieć, że często było tak, że zatrzymywaliśmy się by rozprostować nogi, a po rozejrzeniu się wokół zostawaliśmy na kilka godzin. Wspaniałe zamki, ślady imperium Habsburgów, majestatyczny Siedmiogród, mroczna Wołoszczyzna, pozostałości Imperium Osmańskiego, winnice Mołdawii, pokomunistyczne ruiny i wszechobecne pomniki megalomanii Nicolae Ceausescu. Tego samego dyktatora Ceausescu, który postanowił zrównać wszystkie zabytki z ziemią i na ich miejsce postawić wspaniałe blokowiska z wielkiej płyty. Normalnym widokiem z murów czternastowiecznej twierdzy są betonowe silosy czy porzucone fabryki. Obrazek niepowtarzalny. 

Nasze MUST SEE: 

  • TURDA (Salina Turda): jesteśmy w Siedmiogrodzie, w okręgu Kluż-Napoka (Cluj). Turda to około 50cio tysięczne miasto przemysłowe. Miasto jakich wiele będzie jeszcze na trasie. Ale Salina Turda – to coś, co raz w życiu TRZEBA zobaczyć. Zabytkowa kopalnia soli. Zaraz powiecie – przecież byłam/byłem w Wieliczce, nic nie może mnie zaskoczyć. Otóż, uwierzcie nam – może. 

     Sama kopalnia leży kawałek za miastem, dobrze oznakowana. Podjeżdżamy na spory parking pod kopułą wejścia, kupujemy bilety, wchodzimy do środka. Trochę starych maszyn górniczych, kilka gablot, korytarze wykute w soli. Pierwsze wrażenie – po co my tu przyjechaliśmy? Przecież mamy Wieliczkę. Czym nam chcą zaimponować?  

Znajdujemy windę. Do windy spora kolejka. Obok porośnięta solą, drewniana klatka schodowa. Schodzimy jeden poziom niżej – i PIERWSZY OPAD SZCZĘKI. Przed nami hala. Z niedowierzaniem patrzymy w dół na korty tenisowe, na muszlę koncertową i… na młyńskie koło. Tak, to nie pomyłka – koło młyńskie, taka karuzela. Schodzimy kilka pięter. Światła odbijające się w wilgotnych ścianach robią dodatkowe widowisko. Wystarczy zadrzeć głowę by poczuć przytłaczający ogrom sali i tysiące ton skały wokół. Po chwili spaceru kierujemy się wg strzałek do ‘dolej sali’…. 

…i DRUGI OPAD SZCZĘKI.

Podziemne jezioro. Z łódkami i deptakiem wokół. Do tego instalacje, ławki, balustrady porośnięte skrzącą się w neonowym świetle solą. Potężne wrażenie. 

Czy Salina Turda wytrzymuje porównanie z naszą Wieliczką? Wytrzymuje. To zresztą zupełnie inny rodzaj kopalni, zupełnie inne doznania. Inna technologia i inne wrażenia. Ale jeżeli będziecie kiedyś w okolicy – koniecznie poświęćcie czas. Warto. 

 

ALBA IULIA: nasze odkrycie ‘po drodze’. Alby nie mieliśmy w planach. To znaczy – czytaliśmy o niej, ale postanowiliśmy sobie odpuścić. Gdy zobaczyliśmy umocnienia – zmieniliśmy plany. Pogoda była piękna – żal siedzieć w samochodzie. 

      Miasto w starożytności opisane przez greckiego Ptolemeusza jako Apulon. W IXw znane jako Balgrad. Od XVIw jako Gyulafehervar – stolica Siedmiogrodu. Od XVIIw już pod władaniem Habsburgów rozwija się jako centrum kulturalne. To w Alba Iulia proklamowano przyłączenie Siedmiogrodu do Rumunii. To w Alba Iulia Ferdynand I został ukoronowany na króla Rumunii. 

Górne miasto to wspaniała twierdza z niesamowitym widokiem z murów. Za murami – zamek, dwie katedry (katolicka i prawosławna) oraz biblioteka z manuskryptami. Jest dobrze. 

Rumuńskiego smaczku dodają wyłaniające się za zabytkami osiedla wielkopłytowe. 

 

 

  • SYBIN (Sibiu): duże miasto, zaparkujcie na jednym z wielu darmowych parkingów wzdłuż rzeki. Najlepiej w okolicach Piata Sibiu. Po pierwsze – na starówkę jest blisko (wystarczy kierować się na strzelistą wieżę katedry, tą z czarnym zegarem), po drugie – będziecie przechodzić koło dużego i doskonałego targu spożywczego. 

Zwiedzanie Sybinu nie jest skomplikowane, ale czasochłonne. Kiedyś nazywany ostatnim miastem Europy, Sybin był krzyżówką szlaków handlowych między wschodem a zachodem. Dużo do zobaczenia. Przejdźcie Mostem Kłamców (pierwszy żeliwny most Transylwanii), pospacerujcie po małym i dużym rynku, skosztujcie smacznych, nadziewanych placków z licznych budek. Wejdźcie na wieżę ewangelickiej katedry i zobaczcie układ miasta z góry. Z wieży namierzcie sobie przysadzistą cerkiew w paski i koniecznie do niej zajrzyjcie. Spacerujcie urokliwymi, wąskimi uliczkami pod bacznym wzrokiem Oczu Sybinu. Te sybińskie oczy, to specjalność miasta – małe okienka dachowe ciekawie śledzące mieszkańców z każdego budynku.  Bezpośrednio ZA katedrą Sfanta Maria poszukajcie uliczki Pasajul Scarilor z jej ceglanymi łukami dzielnie opierającymi się upływowi czasu i fizyce.

Jeżeli macie na Sybin więcej czasu – w muzeach możecie przebierać.

Sybin – MUST SEE. 

 

 

  • RASNOV: nasz bardzo udany punkt wypadowy na Bran i Brasov. Oprócz tego, że mieliśmy kapitalne warunki mieszkaniowe, to jeszcze ogród i taras z widokiem. Dobra karma ? 

Sam Rasnov to niewielka mieścina założona przez Krzyżaków w XIIIw. Nad miastem, na wysokim wzgórzu stoi pokaźna twierdza. Wybudowali go Krzyżacy rękami okolicznych chłopów, ale chłopi się wkurzyli, Zakon przegonili i sami zajęli zamek jako schronienie przed Turkami i Tatarami. Zamek to właściwie dwa zamki, jeden w drugim. W części niskiej, otoczonej grubymi i wysokimi murami można wejść na wysoką bramę strażniczą i ocenić rozmach kompleksu. Właściwy zamek – to zamek wysoki: otoczony dodatkowym murem, z fantastycznym widokiem. Dodatkową atrakcją są zachowane na dziedzińcu domy rzemieślników. Na górę można wejść na piechotę lub wjechać kolejką. WARTO. 

 

 

  • BRAN: to tu jest ten słynny, “prawdziwy” fałszywy Zamek Hrabiego Draculi. I jak do każdego ‘kultowego’ miejsca ciągną tłumy ludzi. Nas w Branie złapał deszcz i ziąb. Gdy przestało lać i z gór na podzamcze zeszła mgła – zrobiło się naprawdę klimatycznie. Klimat niesamowitości psuły jednak rzędy budek z chińskimi pamiątkami i atrakcyjnymi czapkami Draculi, szalikami Draculi, miodem Draculi, serem Draculi, termometrami Draculi, kalendarzami, widokówkami, skarpetkami i innymi cudami. 

Sam zamek jest śliczny: niewielka i bogata rezydencja dla (między innymi) Królowej Marii. Nic dziwnego, że irlandzki pisarz Bram Stoker postanowił opisać go w swojej historii o legendarnym wampirze. Twierdzę zbudowano w czasach średniowiecza jako obronną twierdzę graniczną, która długo pełniła rolę punktu celnego. Zamek odbudowany po pożarze przez Habsburgów na austriacką modłę, dopieszczony i umocniony. Jaki jest jego związek z Draculą, czyli Vladem Palownikiem? Ano, żaden historyczny. Chociaż mocno naciągane opowieści mówią, że Vlad Palownik mógł spędzić na zamku w Branie dwie lub trzy noce jako więzień. Ale dowodów brak.

Nie zmienia to faktu – jest piękny i fascynujący. I ciekawie urządzony. I atrakcyjny. I brakuje mi przymiotników – po prostu WARTO. MUST SEE. 

 

 

 

  • BRASZÓW (Brasov): ósme co do wielkości miasto Rumunii, ważne centrum przemysłowe i kulturalne. Ogromna starówka i mnóstwo zabytków najwyższej klasy. Absolutny brak nudy i miejsc parkingowych. Nie pchajcie się samochodem w stronę centrum – zaparkujcie spokojnie pod którymś z licznych centr handlowych i ruszcie w miasto na piechotę. Braszów to taki typ jak Praga – na każdym kroku, za każdym rogiem znajdziecie coś do podziwiania. Miejcie czas – co kawałek traficie na coś, co Was zatrzyma. 

Nas zafascynował Czarny Kościół – największy obiekt sakralny w całej Rumunii. I rzeczywiście – jest duży. Dlaczego ‘czarny’? Bo jest osmalony na czarno po wielkim pożarze z XVII wieku. Dla nas ma jeszcze jedną nazwę: wymyśliła ją na szybko moja Lepsza i Ładniejsza Połowa: gdy weszliśmy na rynek z Ratuszem (1410r – zacny rok) i naszym oczom ukazała się wielka, gotycka bryła świecąca czarnym tyłkiem, moja żona wypaliła “oooo, a co on taki obrażony, że tyłem stanął”. Od tamtej pory identyfikujemy Braszów jako miasto z obrażonym kościołem. 

Nie przegapcie w Braszowie ulicy Sforii (Strada Sforii) – to jedna z najwęższych ulic Europy: 1m32cm. Ciekawostka, a łatwo pominąć. 

Warto zaliczyć Cerkiew Św. Mikołaja, Bramę Katarzyny, Bramę Schei, synagogę, wieżę Turnul Alb (kapitalny widok na całe stare miasto) czy potężną Twierdzę Braszów (Cetatuia de pe Straja).  

Warto udać się do punktu obsługi turystycznej o pobrać mapkę zabytków – znacznie ułatwi Wam wybór MUST SEE. 

Nas dodatkowo urzekły miejskie trawniki poza starówką i ścisłym centrum – ukwiecone druciane pawie, zające, orły i sokoły. Ciechocinek, rok 1979, komuno wróć. 

 

 

 

JEDZIEMY NAD MORZE 

Wyobraźcie sobie miejsce, w którym czas zatrzymał się pod koniec ubiegłego wieku. Domy z pustaka kryte eternitem i osiedla z wielkiej płyty.  Brudne plaże, których nikt nie sprząta, gofry ze sztuczną bita śmietaną w upale i pizza sprzedawana na wyschnięte kawałki. Przeboje Italo Disco z dziesiątek kramów z przeciwsłonecznymi okularami i budek z nylonowymi ręcznikami. Wodniste ‘lody włoskie’ ściekające po rękach i napoje w kolorze radioaktywnej landrynki. To właśnie rumuńskie wybrzeże Morza Czarnego. Ale to nie wszystko… 

Mieszkaliśmy w 4ro gwiazdkowym hotelu. I jestem przekonany, że te cztery **** przyznał hotelowi lokalny sekretarz partii około 1992 roku. Potem już nikt tych luksusów nie sprawdzał, a załoga (sądząc po wieku – w niezmienionym składzie) postanowiła przestać sprzątać. Na recepcji obowiązkowym językiem był język rumuński. I tylko ten był znany. Recepcjonistki były dwie i jak każdy doświadczony concierge hotelowy dbały o interesy gości. Znaczy – dbały, żeby goście nie przeszkadzali.  

Nasz (przypominam 4 gwiazdki) hotel miał wi-fi. Ale zasięg wi-fi obejmował jakieś 3m kwadratowe w korytarzu przy windzie, tuż przy oknie, nad którym umocowany był router. W praktyce, na tych trzech metrach gromadzili się goście, żeby skorzystać z połączenia. Pod warunkiem, że nie nagromadzili się w ilości 5+, bo wtedy transfer spadał do zera. Dzięki temu poznaliśmy odmianę swojskiego słowa FUCK w wielu językach. 

Zarezerwowaliśmy apartament z widokiem na morze. Bo wydawało nam się, że przyjemnie będzie usiąść wieczorem przy piwie i z balkonu patrzeć w dal. Nasza ‘dal’ kończyła się metr za wypolerowaną na błysk barierką półmetrowej szerokości balkonika: mieliśmy widok na wchodzące nam w okno rozłożyste drzewo. 

Ostatnie odkurzanie w naszym pokoju na pewno odbyło się przed rokiem dwutysięcznym. Może służby sprzątające w obawie przez milenijnym bugiem bały się już potem używać urządzeń elektrycznych? W każdym razie, kurz zaczął przyjmować zorganizowane architektonicznie struktury, a cywilizacja grzybów w łazience była na etapie wykuwania pierwszych narzędzi z brązu. 

Papieru toaletowego dostaliśmy pół rolki. 

Ale z tym papierem, to może i lepiej – po kolorze wody w hotelowym basenie śmiem wysnuć wniosek, że tam właśnie był odpływ z toalet. Zdecydowanie wygrała kąpiel w morzu.

Ale PRAWDZIWA PRZYGODA zaczynała się na… hmmm… jadalni. Choć właściwie na stołówce. Chociaż też nie: studenckie stołówki w Polsce i przyfabryczne jadłodajnie mają większe i lepsze porcje. I czystsze obrusy. Różnorodność i jakość podawanego jedzenia najbardziej przypominało mi kolonijne garkuchnie, w których każdy skupiał się na tym, gdzie schować niedojedzone danie zamiast rozkoszować się potrawą. W kraju, który już nas zapoznał ze swoim genialnym jedzeniem i rewelacyjnymi produktami.  

Uknuliśmy teorię, że jedzenie hotelowe jest tak podłe, żeby gość musiał żywić się na zewnątrz. Na szczęście – rzeczywiście, knajpek i budek z jedzeniem w okolicy było wiele do wyboru. 

 

Naprawdę – wszystko jedno: Eforie Nord, Konstanca czy Mangalia – wszystkie wyglądają tak samo. Pokomunistyczne ruiny hoteli przypominają o świetności tych miejsc sprzed 30tu lat. Jeżeli myślicie, że Grecy lub Hiszpanie mają brud – dopiero nad Morzem Czarnym przekonacie się, jakie to czyściochy. Hałas i tandeta. Owszem, w każdym z wymienionych kurortów znajdzie się jakaś osobliwość lub zabytek, ale przecież wzdłuż całego wybrzeża najbardziej liczą się PLAŻE. 

Plaże są szerokie i piaszczyste. I zatłoczone. W weekend trudno rozłożyć ręcznik w obrębie wyznaczonego obszaru… i dlatego znaleźliśmy swoją. Trochę dalej od zgiełku i z wbitym w piasek bunkrem (tak: bunkrem, żelbetonowym), ale po odgarnięciu szkła i petów można było się wyłożyć i zrelaksować. Woda jest ciepła, fale niewielkie, płytko i bezpiecznie.

Jesteśmy dość wytrzymali, nie gardzimy jedzeniem puszkowym i spaniem z pająkami. Choć przyjęliśmy całe ‘dobrodziejstwo’ Eforie Nord za (może niezbyt fajną) ciekawą przygodę – odliczaliśmy dni naszej rezerwacji, żeby wrócić w rumuński interior. 

 

 

  • WSIE I MISTAECZKA: rumuńskie wsie są niepodobne do naszych – bogato malowane drewniane domy, misternie rzeźbione bramy, zadbane kościółki i cerkwie. Warto zobaczyć cmentarze – to zupełnie inny klimat od naszych nekropolii. Na wsi uważajcie na wałęsające się samopas krowy i owce – to wy jesteście na drodze intruzem, nie one. Sprawny klakson to podstawa.

     Jeżeli przejeżdżacie tranzytem przez jakieś miasteczko i zauważacie coś ciekawego (ratusz, wieżę, dzwonnicę, zamek…) – zatrzymajcie się. Tam na pewno czeka Was dużo więcej zachwytu. Jeżeli wchodzicie do synagogi lub cerkwi – uszanujcie obyczaje. Jeżeli obyczajów nie znacie, to przed wyjazdem do tak wielokulturowego kraju jak Rumunia koniecznie się dokształćcie. Tylko w ten sposób docenicie odwiedzane miejsca i pokonacie nieprawdziwe stereotypy.

 

 

 

  • BUKARESZT (Bucuresti): stolica i największe miasto kraju. Liczne muzea. 

Z Bukaresztu nie wstawiam zdjęć.  

Ani trzęsienia ziemi, ani wojny nie zrobiły z miastem tego, czego dokonał Ceausescu: zaorał zabytki, zniszczył starówkę, wyburzył cerkwie i kościoły. Te, które zostały – pozakrywał ‘modną’ komunistyczną architekturą. Na miejsce wyburzonych lub przeniesionych, w swoim gigantomańskim szale pobudował socrealistyczne pałace i kamienice. Bukareszt przytłacza i powoduje odruchowe schowanie głowy między ramiona. Aparat tego nie odda. A sam Dom Ludowy (Pałac Parlamentu – Palatul Parlamentului) po prostu się w kadrze nie mieści. To w końcu jeden z największych budynków na świecie. Bukareszt to inny wszechświat.  

  • POENARI (Cetatea Poenari): prawdziwy zamek Vlada III Palownika (Vlad TepesVlad Draculea). To ten Wampir Drakulaod którego wyprawę do Rumunii często zaczyna się rozważać. Przydomek “Palownik” nie jest przypadkowy i udowodniony historycznie jako hobby Vlada. 

Same pozostałości zamku trzeba zdobyć wchodząc ostrym podejściem po 1480ciu schodach. Z twierdzy nie zostało wiele – resztki murów, resztki baszty mieszkalnej, resztki wieży obronnej.  I liczna psia rodzina. Niedostatki zabudowań po 100kroć rekompensują widoki: z jednej strony na głęboką dolinę, z drugiej – na Trasę Transfogarską. Czy warto wspinać się na tą kupę kamieni? Bardzo WARTO. Po pierwsze – to prawdziwy zamek legendarnego Draculi, po drugie – panorama na Fogary jest naprawdę zachwycająca. MUST SEE. 

 

  • TRASA TRANSFOGARSKA (Transfagarasan, DN7C): Mekka i Święty Graal motocyklistów – uważajcie na nich. 150km drogi o dobrej nawierzchni wspinającej się na ponad 2km. Po drodze wysoka na 160m zapora tworząca sztuczne jezioro, 830 mostów, 27 wiaduktów, tunele i niezliczone zakręty. W górnym, północnym odcinku nawet latem może leżeć śnieg. Ograniczenie prędkości do 40km/h potraktujcie poważnie – nie ma co szarżować. Zatrzymujcie się na licznych punktach widokowych – wjeżdżacie wyżej niż nasz Kasprowy Wierch – WARTO. I jeszcze raz uczulam: uważajcie na motocyklistów – pojawiają się szybko i ‘znikąd’, zróbcie miejsce i przepuśćcie, nie macie szans się z nimi ścigać.

 

 

 

 

  • TOKAJ: to już Węgry, ale jeżeli nie jechaliście tędy w drodze na Rumunię, zaplanujcie powrotną podróż właśnie przez Tokaj. Miasteczko niewielkie, ale ładne. Ładnie położone nad rzeką Cisa, z licznymi knajpkami i kawiarniami. Dobre miejsce na posiłek w drodze. Jeżeli nie macie węgierskich forintów – nie ma problemu: bankomaty stoją co kawałek, a za większość zakupów zapłacicie kartą.

 Ale przede wszystkim Tokaj to stolica węgierskich win. Sklepy sprzedające lokalne specjały są w mieście na każdej ulicy, ale dużo lepiej wyjechać poza centrum i kupować wino butelkowane lub lane wprost od producentów. Mapa pobliskich winiarni stoi w centrum i w przystani nad rzeką. Kupowanie wina w winiarniach wiąże się z degustacją – tu kierowca zawsze jest poszkodowany. Chyba że macie czas i zostaniecie na noc – w samym Tokaju jak i w okolicach jest dobra i sprawna baza noclegowa. Sprawdźcie tylko, czy przypadkiem nie odbywa się jakiś festiwal winiarski – wtedy obłożenie noclegów jest znaczne i ceny dużo wyższe. Tak, czy inaczej – dla wielbicieli wina Tokaj to obowiązkowy punkt wycieczki. 

 

      Rumunia zajęła nam dwa tygodnie. Przejechaliśmy blisko pięć tysięcy kilometrów. Byliśmy w dużych miastach i widzieliśmy tysiącletnie zabytki. Ale byliśmy też na totalnych odludziach, we wsiach z jedną droga i trzema domami. 

Zaliczyliśmy powrót do komunistycznej przeszłości w podupadłych kurortach nad Morzem Czarnym i zobaczyliśmy, jak mógł i u nas wyglądać twardy socrealizm. 

Bardzo ciekawa wycieczka, bardzo ciekawy kraj, wspaniali ludzie. Jeżeli macie dobre auto – polecamy zdecydowanie. 

 

3 komentarze do “(05) RUMUNIA – inny stan skupienia”

    1. Wybieram się z chłopakiem do Rumunii w czerwcu. Planujemy jechać samochodem i nocować pod namiotem. Czy możecie polecić jakieś miejsca?

      1. Jaką trasę chcecie zrobić? Bo jeśli pchacie się wyżej, to nawet w czerwcu może być chłodno, zwłaszcza w nocy. Dam przykład: na kampingu pod zamkiem Poenari 25stopni w dzień, dwa kilometry dalej, kamping na WYSOKOŚCI zamku – odczuwalna tylko 15stopni. Zależy co chcecie zobaczyć. Napisz na (dwojezplecakiem@gmail.com), postaramy się rozkminić fajne miejsca. Generalnie, ze spaniem pod namiotem nie ma problemu, ale dobre pola namiotowe są niewiele tańsze od noclegów ze znanego portalu 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *